- Nie będę tego czytać, bo jeszcze zawału bym dostał. Przez tyle lat żaden piłkarz nie zabrał mi tyle zdrowia, i nie dał tyle radości, co "Szpaczek" - uśmiecha się wieloletni trener Sławka, Franciszek Smuda. Czy był piłkarzem-memem, który "nigdy nie marnuje setki", czy ważnym członkiem kadry grającej w ćwierćfinale Euro 2016? Czy nie ma futbolu bez alkoholu, czy może nie ma sukcesów bez "Atmosfericia"? Czy był idolem kibiców Lecha Poznań i 1. FC Köln, a może jednak zmarnował swój talent? I co o tym wszystkim sądzą jego przyjaciele, z Robertem Lewandowskim i Lukasem Podolskim na czele? - Obaj jesteśmy mistrzami świata. Ja w piłce nożnej, a "Mały" we wpadaniu w problemy. Chyba dostał dużo kasy, że opowiedział te wszystkie historie - przyznaje Lukas Podolski. Peszko w autobiografii nie czaruje ani siebie, ani odbiorcy. Mówi, jak było. I gwarantuje jedno: będzie się działo. Książkę "Peszkografia" znajdziesz tutaj - https://bit.ly/3fBaOFc Lech Poznań zatrzyma Mikaela Ishaka? Będzie rekordowa oferta Kulisy życia Sławomira Peszko. Opowiada o przyjaźni z Robertem Lewandowskim "Ludzie zastanawiają się, od czego zaczęła się moja znajomość z Robertem. Jesteśmy od siebie tak różni, że ogień i woda to przy nas bliźniacy. Dodatkowo "Lewy" jest introwertykiem, długo przekonuje się do nieznajomych. Przed wspólną grą w Lechu ledwie się kojarzyliśmy: ja byłem w Wiśle, on w Zniczu Pruszków. W drugiej lidze został jednak królem strzelców i na rynku zaczęła się wielka licytacja. Legię, Wisłę i Cracovię pogodził w końcu Kolejorz, dzięki czemu niedawni przeciwnicy mieli stać się kumplami z szatni. A jak się później okazało - także przyjaciółmi. W czerwcu 2008 roku Smuda zabrał nas na zgrupowanie do Wronek. Z nowymi kolegami - zupełnie jak osiem lat wcześniej w Ustce - przywitałem się dobrą grą w sparingach. Najpierw strzeliłem gola rosyjskiemu Amkarowi Perm, później dołożyłem dublet w meczu z Górnikiem. Dwie bramki strzelił także Robert, z którym przez czterdzieści pięć minut szukaliśmy się jak znajomi z podwórka: Lewandowski mnie, żeby odegrać, a później uciec w pole karne, a ja jego - kiedy już znalazł się w szesnastce. To wtedy pierwszy raz mu asystowałem. Premierowego gola w oficjalnym meczu Lecha też strzelił po moim podaniu - kiedy w Azerbejdżanie wygrywaliśmy 1:0. Chemię między nami zauważył w końcu kierownik drużyny Łukasz Mowlik, który wrzucił nas do jednego pokoju. - Jesteście nowi, młodzi i obaj z drugiej ligi. A do tego wszyscy inni mają już pary. Jakoś się dogadacie - zarządził. W pierwszym sezonie w Lechu graliśmy na czterech frontach (dodatkowo w Pucharze Polski i Pucharze Ekstraklasy), więc spędzaliśmy razem setki godzin. W autokarze, samolocie, hotelu albo szatni. Gdzie my wtedy nie byliśmy: Baku, Bełchatów, Gdynia, Moskwa, Wrocław, Sankt Gallen... Zaczęły się rozmowy o planach na przyszłość, małżeństwie, kupnie mieszkania, zmianie auta i transferze. Robert już wtedy był megaskupiony na piłce. Lubił obejrzeć horror albo mecz NBA, pogadać o samochodach, które uwielbia, ale generalnie - calma. Kiedy mnie nosiło, on wolał spacer. Gdy kombinowałem, jak się wyrwać z hotelu, on spał. Miał też zasadę, że w dniu meczu nie rozmawiał z ludźmi; nie chciał słuchać o ich problemach, bo przeszkadzało mu to w koncentracji. Do dziś zresztą tak ma - kiedy zbliża się ważne spotkanie, nie zawracam mu niczym głowy, bo wiem, że to go irytuje. To właśnie w Poznaniu poznaliśmy się jak łyse konie. Do dziś żartujemy, że "Lewy" spędził wtedy ze mną więcej nocy sam na sam niż ze swoją Anią. FIFA popiera odszkodowania dla budujących obiekty w Katarze Sympatię z boiska szybko przenieśliśmy poza murawę. Miałem już mieszkanie na Strzeszynie Greckim i Robert często tam zaglądał. - Byłam niedawno na zawodach karate! Zdobyłam medal! - mówiła z przejęciem Ania, wtedy jeszcze Stachurska. Robert pytał natomiast: - Masz batony? To było na kilka lat przed dietami, które zaczęła opracowywać dla niego Ania. Wtedy "Lewy" non stop jadł czekoladę - snickersy, marsy, ptasie mleczko. Pochłaniał tego całe tony. Gdyby w tamtym czasie Wedel podpisał z nim kontrakt reklamowy, byłby najszczęśliwszym człowiekiem na ziemi. Kolegowaliśmy się też z "Wilczkiem" i Grześkiem Wojtkowiakiem. Chodziliśmy razem na dyskoteki, wspólne kolacje, jeździliśmy na gokarty. Raz byliśmy też w Gorzowie Wielkopolskim na żużlu, który jest moją pasją. Chcieliśmy zobaczyć w akcji Tomka Golloba. Działacze dowiedzieli się jednak, że jesteśmy na stadionie i gdy zaczęła się prezentacja drużyn, spiker zaprosił nas na linię startu. - A dziś Stal wspierają gwiazdy Lecha! Pomyślałem, że jeszcze wsadzą nas na te motory i każą jechać. Na szczęście skończyło się na owacji od kibiców. "Lewy", "Wilczek" i "Dyzio" byli na naszym ślubie, który odbył się dziesiątego stycznia 2009 roku w Płocku. Termin wesela mieliśmy wyznaczony na czerwiec i wtedy zapewne wpadłaby cała drużyna, ale właścicielka sali zaproponowała zrobienie imprezy pół roku wcześniej i skorzystaliśmy z okazji. Zaprosiliśmy więc chłopaków, z którymi trzymaliśmy się najbliżej, a oni... nie przyjechali. Wesele odbywało się w miejscowości Cekanowo, dziesięć kilometrów od Płocka. Gdy dojechaliśmy na miejsce, byli tam już Wan Geworgian, Adrian Mierzejewski, Paweł Sobczak czy Karol Gregorek. Brakowało natomiast ekipy z Lecha. - Może coś się stało? - martwiła się Ania, bo nie mieliśmy od chłopaków żadnej informacji. Okazało się, że spory kawałek dalej jest inne miasteczko o podobnej nazwie. I Robert z paczką po mszy pojechali właśnie tam. Dopiero na miejscu dowiedzieli się, że trafili pod zły adres, i łamiąc wszystkie przepisy ruchu drogowego, popędzili w drugą stronę. Przez to nie widzieli naszego pierwszego tańca. Później jednak "Lewy" odpracował spóźnienie. Wziął udział w większości oczepinowych zabaw, a najlepiej poszła mu bitwa taneczna. Wodzirej puszczał różne kawałki - od disco polo po hity z lat siedemdziesiątych - a uczestnicy tańczyli swoje układy. Do finału doszli Robert i mój brat Daniel. Zamiast jednak stoczyć bitwę o flaszkę, urządzili wspólne show. Robert z Anią wytrzymali do rana, co nie udało się "Mierzejowi". Ten bawił się tak dobrze, że skończył z głową w rosole. A żeby było ciekawiej, to w trakcie wesela wymiotować zaczęła też... moja Ania. Na początku pomyśleliśmy, że może czymś się zatruła, ale niedługo później okazało się, że była w ciąży. Lepszego prezentu ślubnego nie mogliśmy sobie wymarzyć." Lewandowski uratował Barcelonę! Sytuacja nadal jednak piekielnie trudna [WIDEO]