Od tego wydarzenia minęło już 48 lat, a z grona ówczesnych siedemnastu debiutantów tylko Polska oraz nieistniejąca od prawie 16 lat Niemiecka Republika Demokratyczna nigdy nie wystąpiły w finałowym turnieju. Parszywa dwunastka Wprawdzie w finałach ME nie zagrała jeszcze także Austria, ale jako gospodarz najbliższej imprezy już może być pewna udziału. Zatem Polska jest jedynym europejskim medalistą mistrzostw świata, który nigdy nie wystąpił w czempionacie własnego kontynentu, choć miała ku temu dwanaście okazji. Prześledźmy zatem nasze niepowodzenia na drodze do finałów ME. Zaczął Pol Dwie pierwsze edycje mistrzostw Europy rozegrano w całości systemem pucharowym, który naszej reprezentacji szczęścia nie przyniósł. Najpierw rywalem była Hiszpania, oparta na graczach słynnego Realu Madryt, wtedy seryjnego zwycięzcy Pucharu Mistrzów. Choć w pierwszym meczu prowadziliśmy 1-0 po golu Ernesta Pola, skończyło się na 2:4, a w rewanżu było jeszcze gorzej (0:3). Trzy gole strzelił nam Alfredo di Stefano, dwa dołożył równie słynny Luis Suarez. Hiszpanie to była wtedy najwyższa półka, dlatego nikt nie rozdzierał szat. Gorzej było podczas następnych kwalifikacji, bo nieznani nam Irlandczycy z północy Zielonej Wyspy wydawali się łatwymi rywalami, a w rzeczywistości dwukrotnie ograli nas po 2:0. Do dziś jest to najgorszy (zero goli, same porażki) start "biało-czerwonych" we wszelkiego rodzaju eliminacjach do wielkich imprez. Pechowy Stadion X-lecia Droga do ME 1968 wiodła już przez rozgrywki grupowe, więc mogliśmy liczyć na ewentualne odrobienie strat w przypadku porażki. Polacy mieli nawet szanse na wygranie grupy, ale najpierw zaliczyli wpadkę w Luksemburgu, remisując bezbramkowo z amatorami, a potem ponieśli klęskę w domowym spotkaniu z Francją. Nie po raz ostatni warszawski Stadion X-lecia okazał się pechowy w eliminacjach ME. Podczas następnych eliminacji to właśnie na tym obiekcie przegraliśmy 1:3 z Niemcami, a prasa winnym porażki zrobiła bramkarza Jana Tomaszewskiego. "Orły" też nie dały rady Kadrę prowadził wtedy Kazimierz Górski, ale nawet on, Trener Tysiąclecia, nie zasmakował awansu do finału mistrzostw Starego Kontynentu. Po wspaniałym występie na MŚ 1974, w kolejnych eliminacjach ME czekały na nas dwie mocne drużyny - Holandia oraz Włochy. Z tymi drugimi dwa razy zremisowaliśmy bezbramkowo po słabych spotkaniach (jedno na wspomnianym Stadionie X-lecia). Z Holendrami, wtedy wicemistrzami świata, rozegraliśmy wspaniałe spotkanie w Chorzowie (4:1) i beznadziejne w Rotterdamie (0:3). Suma sumarum, awans przegraliśmy z "Pomarańczowymi" ilością bramek, bo punktów mieliśmy tyle samo. Także w kolejnej próbie (ME 1980) przegraliśmy awans z Holendrami, a tym razem zabrakło dwóch punktów, które potraciliśmy z ekipą NRD. "Pomarańczowi" w dwóch meczach ugrali z nami tylko remis, ale oni z Ludowymi Niemcami strat nie zanotowali. Nie pomogła nam plejada zawodników - Boniek, Lato, Kusto, a wcześniej Szarmach, Gadocha czy sam Deyna. Co ciekawe, popularny "Kaka" nie strzelił choćby jednego gola w eliminacjach ME. Wpadki - nasza specjalność Lata 80. to już równia pochyła. Jako trzecia drużyna świata, w eliminacjach do ME 1984 potrafiliśmy z sześciu meczów wygrać tylko jeden i to z najsłabszą Finlandią na wyjeździe, bo już u siebie z ekipą "Suomi" zremisowaliśmy po samobóju Pawła Janasa. Mecz rozgrywano oczywiście na Stadionie X-lecia, który po tym spotkaniu już nigdy nie gościł reprezentacji Polski w oficjalnym meczu. Kwalifikacje do VIII ME (1988) zaczęliśmy obiecująco, pokonując Grecję i remisując na wyjeździe z Holandią. Następny mecz graliśmy z outsiderem grupy Cyprem i planowa wygrana miała umocnić naszą pozycję przed ważnymi meczami. Skończyło się kompromitacją (0:0), a cypryjski kac ciągnął się za nami do końca rywalizacji. Niecałe pół godziny w finałach Najbliżej awansu byliśmy jesienią 1991 roku, podczas końcówki eliminacji do ME w Szwecji. Przed ostatnią serią spotkań mieliśmy dwa punkty straty do prowadzącej Anglii oraz tyle samo co druga Irlandia. Ten ostatni zespół grał z Turcją na wyjeździe i już po 13 minutach remisował 1:1, my zaś graliśmy w Poznaniu z Anglią. W 32. minucie Roman Szewczyk zdobył dla nas prowadzenie i przez 29 minut byliśmy wirtualnym finalistą ME, gdyż prowadziliśmy w grupie. Potem niestety Irlandczycy zdobyli w Stambule dwie bramki, a my straciliśmy wygraną po golu naszego prześladowcy - Gary'ego Linekera. Marzenia o barażach Kolejne eliminacje przebiegały od falstartu (1:2 z Izraelem), poprzez rozbudzone wiosną 1995 roku apetyty (m.in. 5:0 ze Słowacją), aż po brutalne zejście na ziemię w postaci wyjazdowej klęski 1:4 ze wspomnianą Słowacją (dwie czerwone kartki i słynne popisy Koseckiego i Świerczewskiego) oraz bezbramkowego remisu z Azerbejdżanem. Przed następnymi ME pojawił się zbawca, jak się wtedy wydawało, polskiej piłki - Janusz Wójcik. Jego podopieczni nawet nieźle zaczęli i mimo niepowodzeń z Anglią (znów brak wygranej), przed ostatnim meczem mieli ogromną szansę na udział w barażach. Wystarczyło nie przegrać wyjazdowej potyczki ze Szwecją (wtedy już zwycięzca grupy), by przeskoczyć Anglików i grać, jak się później okazało, z przeciętnymi Szkotami. Nasi jednak sprawę pokpili, tracąc bramki w ostatnich 26 minutach. Nasze ostatnie starania o finały ME pamiętamy najlepiej. Już na początku zanotowaliśmy kolejną wpadkę, tym razem 0:1 z Łotwą u siebie. Tym meczem w praktyce zwolnił się selekcjoner Zbigniew Boniek, a jego miejsce zajął Paweł Janas i choć wiosną 2003 roku najpierw tylko zremisował z Węgrami w Chorzowie, a następnie przegrał w Szwecji, to przed ostatnim meczem mieliśmy ponowną szansę na baraże. Jednak znów szyki pokrzyżowali nam pewni awansu Szwedzi, przegrywając u siebie z Łotwą. Na nic zdała się historyczna wygrana w Budapeszcie. Portugalskie ME znów oglądaliśmy w telewizji, po dwunastej z rzędu nieudanej próbie awansu. Teraz niepoprawni optymiści zaklinają rzeczywistość numerem kolejnych ME - trzynastką. Według nich będzie ona wreszcie szczęśliwa dla Polski. Kamil Wójkowski Autor jest dziennikarzem tygodnika "Tylko Piłka"