Siła przemysłu tuszowania i wyciszania w Związku Radzieckim była ogromna, o czym świadczy, że do dzisiaj nie sposób oszacować, jak wiele osób poniosło śmierć w październiku 1982 roku na moskiewskim stadionie. Grubo ponad trzysta, zapewne co najmniej 340, ale ostatecznej liczby pewnie nie poznamy. Lata tuszowania tej katastrofy, manipulowania faktami, wskazywania kozłów ofiarnych zrobiły swoje. Nawet jednak przy tak szczątkowych danych wiemy, że to największa tragedia na stadionie piłkarskim, do jakiej kiedykolwiek doszło. Nie Heysel, nie Hillsborough i nie niedawna tragedia w Malang w Indonezji - przy całym szacunku dla ofiar, które tam zginęły - ale właśnie Łużniki. CZYTAJ TEŻ: Finał Ligi Mistrzów jak gest wobec bandziorów: 5 powodów tragedii Heysel Dla Związku Radzieckiego fakt, że do czegoś podobnego doszło na jego najważniejszym, sztandarowym obiekcie, na dodatek w państwie o perfekcyjnej przecież organizacji, był całkowicie nie do zniesienia i niedopuszczalny. Skoro tragedia na Łużnikach była faktem, fakty należało zmienić. Przecież dwa lata wcześniej oczy całego świata zwrócone były właśnie na Łużniki - najważniejszy wówczas stadion świata. 19 lipca 1980 roku koszykarz Siergiej Biełow złożył przysięgę i w obecności najważniejszych postaci ZSRR, z sekretarzem KC KPZR Leonidem Breżniewem na czele, otwarte tu zostały letnie igrzyska olimpijskie. Już wtedy Związek Radziecki robił, co w jego mocy, by nagiąć i zatuszować fakty, jak choćby ten, że po bojkocie wielu państw zachodnich po agresji radzieckiej na Afganistan (jakaż to analogia do obecnych czasów!) igrzyska stały się kadłubowe. Podkreślano, że defiluje cały świat, pokazywano zachodnich sportowców, którzy startowali na własny rachunek, mimo bojkotu. Zatuszowanie tragedii z 1982 roku i śmierci przeszło 300 osób było znacznie trudniejsze. Co nie znaczy, że niewykonalne. Trudne, gdyż nie sposób było wmówić ludziom, że nikt nie zginął, skoro nie tylko zgromadzeni na trybunach widzowie, ale i cała Moskwa widziała jeżdżące na sygnale karetki i stosy ciał wydobywanych z kotłowaniny, w której ci ludzie zginęli. Mało tego, przez cała noc z 20 na 21 października moskiewska milicja jeździła od domu do domu, by ściągnąć rodziny ofiar do kostnic. Miały rozpoznać zmasakrowane zwłoki. Trzeba się było przyznać do ofiar śmiertelnych, jakie przecież zdarzają się podczas wypadków - taka była narracja. INTERIA SPORT EXTRA - CZYTAJ WSZYSTKIE WYJĄTKOWE TEKSTY Co się stało na Łużnikach? Jedna notatka W 1982 roku radzieckie gazety i telewizja w ogóle nie podały informacji na temat liczby ofiar i przyczyn tragedii. Wielkim rarytasem jest notka w "Wieczornej Moskwie", która zaraz po meczu zamieściła na swej ostatniej stronie krótką informację o treści: Nie są znane okoliczności zamieszczenia tej notki, ale można założyć, że odbyło się to bez wiedzy cenzury i konsultacji z KC. Radziecka cenzura ingerowała w treści gazet, ale prawdopodobnie do głowy jej nie przyszło, by każdego dnia przeglądać informacje z kolumn sportowych, zwłaszcza w popołudniówkach jak "Wieczorna Moskwa". I to mimo tego, iż ten tytuł był już na celowniku bacznego oka władzy radzieckiej, odkąd w 1980 roku jako jeden z dwóch w ZSRR zdecydował się zamieścić nekrolog po śmierci Włodzimierza Wysockiego - barda, poety i wroga ludu od 1968 roku, odkąd zarzucono mu obrażanie w tekstach praworządnych i lojalnych wobec władzy ludzi radzieckich, a wychwalanie pijaczków, złodziejaszków i marginesu społecznego. Notatka poszła i Moskwa odtąd latami szeptała, że coś się wydarzyło podczas meczu na Łużnikach. Meczu, który elektryzował Moskwę. Sam, gdy byłem w Moskwie i na Łużnikach w latach osiemdziesiątych, słyszałem opowieści o tym, że wydarzyło się tu coś strasznego. Co jednak konkretnie się stało? Spartak Moskwa - Haarlem FC to miało być święto jesieni 1982... W 1982 roku radziecki zespół Spartak Moskwa mierzył się na Łużnikach z holenderską ekipa Haarlem FC. To nieistniejący już klub, który niegdyś był nawet mistrzem Holandii. W 1982 roku pierwszy i jedyny raz w dziejach grał w europejskich pucharach, w Pucharze UEFA (dzisiejsza Liga Europy). Akurat w tak tragicznym meczu... Holendrzy już bez swej wschodzącej gwiazdy, młodziutkiego Ruuda Gullita w składzie, za to z byłą gwiazdą Aston Villa Keithem Masefieldem czy Japończykiem Tatsuyą Mochizukim, wyeliminowali wcześniej belgijską drużynę KAA Gent, za to Spartak zaimponował absolutnie. Starł się z samym londyńskim Arsenalemi chociaż w pierwszym meczu po pół godzinie przegrywał z Kanonierami 0-2, wyprowadził wynik na 3-2. Niebywałe było jednak to, co Rosjanie zrobili podczas rewanżu na Highbury w Londynie. Strzelili londyńczykom raz za razem cztery gole, prowadzili 4-0, a ostateczny wynik imponującego triumfu radzieckiej drużyny brzmiał 5-2. W Londynie! To mogło spowodować, że zainteresowanie meczem z Holendrami było w Moskwie gigantyczne. Bilety kupiło tysiące widzów! Trudno oszacować, ilu było ich dokładnie. Pogoda była ładna, ale dzień przed meczem przyszedł deszcz ze śniegiem, następnie przymrozek do minus 10 stopni. Woda ze śnieżną krupą przymarzła i służby nie zdążyły rozkuć zamarzniętego stadionu Łużniki. To też przyczyniło się do tragedii. Ten przeklęty gol w ostatnich sekundach... Prowadzenie Spartakowi szybko dał Edgar Gess - radziecki piłkarz wywodzący się z niemieckiej mniejszości (w 1989 roku wyjechał na stałe do Niemiec, gdzie używa nazwiska Hess). 1-0 nie było jednak rezultatem dającym gwarancję awansu. Dochodziła ostatnia minuta meczu i kibice zasiadający najbliżej wyjścia w stronę stacji metra z sektora C zaczęli opuszczać trybuny. Nigdy nie udało się ustalić, czy rzeczywiście służby i milicja ich do tego zmusiły, czy sami podjęli tę decyzję. Tłum ruszył, wtedy Siergiej Szwiecow strzelił drugiego gola... Potem miał mawiać, że gdyby wiedział, nie zrobiłby tego. Gol nie miał znaczenia dla awansu Spartaka, a doprowadził do śmierci setek ludzi. Kibice na wieść o bramce zaczęli się bowiem cofać. W wąskich przejściach powstał zator, co w połączeniu ze śliskimi schodami było przepisem na tragedię. Po fakcie ocaleli kibice uważali, że milicja nie zgodziła się na ich powrót na sektory, odcięła tę drogę. Doszło do ścisku, paniki, ludzie umierali zaduszeni i stratowani. Sektor C, na którym doszło do katastrofy, mieścił 22 tysiące osób. Wedle późniejszych ustaleń, kibice ci mieli być - jak donosiła radziecka prokuratura - "mocno rozgrzani alkoholem". Można ten fakt zakwestionować, ale warto pamiętać, że spożywanie alkoholu na stadionie było wtedy normą nie tylko w ZSRR. Może kibice faktycznie pili, nie zmienia to faktu, że wieści o "elemencie chuligańskim" zaczęto rozgłaszać na polecenie nowego pierwszego sekretarza KC KPZR, Jurija Andropowa. Zajął on w listopadzie 1982 roku miejsce Leonida Breżniewa. Były agent KGB nie znosił futbolu, uważał go za zachodni element destrukcyjny i nieznośny implant na zdrowej tkance radzieckiego społeczeństwa. W stadionach widział arenę niedopuszczalnie nieskrępowanej wolności wypowiedzi i wrzasku, a w kibicach - margines społeczny i element chuligański. Jego zdaniem takich ludzi należało izolować i zamykać, a nie gromadzić tysiącami w jednym miejscu. Wizyta na Łużnikach była jednym z pierwszych ruchów Andropowa po objęciu władzy. To też o czymś świadczy. Nie był nadmiernie wstrząśnięty. W tragedii na Łużnikach towarzysz Andropow widział potwierdzenie swych tez. Oto zgnilizna doszła do głosu pod wpływem wódki i ignorując nakazy służb, rzuciła się na milicję, by zginąć w chaosie na własną prośbę. W to, że wśród ofiar było tak wiele dzieci (częste przy tratowaniu) nie wnikał. Nakazał trzymać się tezy, że do tragedii doprowadzili pijani chuligani zachłyśnięci zachodnim futbolem i agresywni wobec milicji. Tego jednak dowiadywaliśmy się po latach, gdy stery władzy w ZSRR objął Michaił Gorbaczow i zapanowała "głasnost’". 66 ofiar i tego się trzymamy! Kiedy wiosną 1989 roku doszło do tragedii na Hillsborough, jedna z radzieckich gazet - "Sowietskij Sport" - wymieniła największe tragedie stadionowe i napisała, że jest wśród nich Moskwa z Łużnikami z liczbą 66 zabitych. Tyle udało się jej ustalić w aktach prokuratorskich objętych specjalną klauzulą tajności. Ten tekst rozpoczął jednak dziennikarskie śledztwo, w ramach którego po kilku miesiącach reporterzy "Sowietskiego Sportu" ustalili, że ofiar było znacznie więcej i podali znaną do dzisiaj liczbę 340. Policzyli to na podstawie rozmów z rodzinami ofiar, a zatem możemy przyjąć, że - o ile się nie pomylili - jest to minimum 340 zabitych. Ich śladem poszła "Izwiestia", organ Rady Najwyższej ZSRR, która po siedmiu latach zgodziła się odtajnić informacje na temat tragedii. "Izwestia" dostała zgodę na rozmowy ze śledczymi i świadkami tragedii. Po latach raz jeszcze wstrząsnęła ona Moskwą, Związkiem Radzieckim i całym światem, gdy podano jej szczegóły, a ujawnienie ich było sztandarowa operacją uwolnionych radzieckich mediów. Napisały one o śmierci, o kałużach krwi na schodach, o połamanych rękach, nogach, miednicach i zdeptanych w bezkształtną masę twarzach stratowanych. "Izwestia" podała też rzekomy, acz wielce prawdopodobny dialog, który przeszedł do mrocznej legendy tego meczu. Dialog między służbami usuwającymi ciała zabitych. - Ile jest ofiar? - miał zapytać Wiktor Griszyn, pierwszy sekretarz miejskiego komitetu KPZR, a przy okazji kibic i wielki polityczny patron Spartaka, który latami grzał się pod jego skrzydłami. - Naliczyliśmy 66, towarzyszu sekretarzu. - I niech tyle zostanie - stanowczo nakazał Griszyn, który w chwili publikacji w 1989 roku był już w odstawce jako partyjny beton. Oficjalnie - emeryt. Nieoficjalnie - niełaska u Gorbaczowa. Jego polecenie miało tłumaczyć liczbę 66 zabitych, która przez lata pokutowała w mediach. Liczbę nieprawdziwą. Tylu zabitych jednak ustaliła oficjalnie prokuratura - już w tym gronie było 35 dzieci. Bohater ZSRR z zawałem. Reszta do amnestii Proces był szybki i pokazowy. Zarzuty postawiono czterem osobom, skazano dwóch. Dyrektor stadionu Wiktor Kokryszew i komendant Jurij Panczichin zostali wykluczeni z partii i skazani na trzy lata więzienia za nienależyte wykonywanie obowiązków. Kokryszew został od razu uwolniony z powodu amnestii, a Panczichinowi karę skrócono o połowę i wysłano na roboty. Wicedyrektor Łyżin i dowodzący akcją milicyjną Koriagin uniknęli kary. Pierwszy był bohaterem ZSRR, weteranem Wojny Ojczyźnianej. Przypłacił wydarzenia ciężkim zawałem. Drugi sam został bardzo ciężko ranny, rzucony na śliski beton i stratowany. Ledwo ocalał. Jednym z kibiców obecnych na tym meczu, który ocalał z rzezi, był późniejszy świetny tenisista Andriej Czesnokow. Jako nastolatek poszedł na mecz i opowiadał, że widział na bieżni niedaleko wyjścia ułożone jeden przy drugim ciała. - Było ich tak wiele, że zapełniłyby dwa korty - szacował, ale odważył się o tym powiedzieć dopiero po siedmiu latach holenderskiemu dziennikarzowi Edwinowi Struisowi. - Nigdy nie wybaczę sobie tego, że przez tyle lat nic nie wiedziałem - powiadał Struis. Akredytowani na meczu holenderscy dziennikarze zostali szybko wyprowadzeni z trybuny prasowej. To też pokazuje, jak starannie radzieckie służby zatuszowały tragedię. Holender przez lata włożył wiele wysiłku w to, by upamiętnić ofiary katastrofy. Pod stadionem stanął np. pomnik. Do dzisiaj jednak wyryta jest liczba 66 ofiar z nazwami innych stadionów, na których ginęli ludzie - Bruksela, Sheffield, Katmandu. To dość jasny przekaz: "Doszło do wypadku jak w wielu innych miejscach świata; nie stało się nic nadzwyczajnego. Proszę się rozejść".