Silne marki największych klubów, transfery liczone w milionach i wielkie nazwiska. Z takim obrazem nierozerwalnie związany jest współczesny futbol. Jest jednak jeszcze druga strona medalu. Piłka nożna dla idei, która w życiu pełni rolę pasji samej w sobie, a w niektórych przypadkach zahacza nawet o funkcję terapeutyczną. Marcin Kupczak na wyjazd do Afryki zdecydował się drugi raz i już planuje kolejny. Pomyślał, że skoro jego życie kręci się wokół piłki, ma duszę społecznika i nutkę odwagi, a do tego lubi dzieci, to dlaczego nie można spróbować połączyć wszystkich tych cech i wyjechać na wolontariat. - Pierwszy wyjazd miał miejsce w lutym ubiegłego roku. Pomysł powstał na bazie tego, że chciałem połączyć podróże z tym, co mnie interesuje, czyli z piłką nożną. Z tego względu, że jestem po zarządzaniu sportem na AWF-ie, a Afryka była ostatnim kontynentem, którego jeszcze nie widziałem, najlepszą opcją było zatem tworzenie zajęć sportowych i treningów piłkarskich dla dzieciaków. Skontaktowałem się z różnymi klubami, aby pozyskać między innymi koszulki i mieć jak prowadzić treningi. Nazbierały się trzy walizki - mówi Marcin Kupczak. Byle do Afryki Organizacja wyjazdu do Afryki i zarażanie futbolem daleko poza naszymi wyobrażeniami, to nie kupno biletu lotniczego do Rzymu i wakacje, ale szereg zadań, których trzeba się podjąć, aby w ogóle wyruszyć do Ugandy, a potem Kenii. - Jeśli chodzi o wyjazd do Ugandy, prawie całą kwotę udało mi się uzbierać za pomocą specjalnych platform internetowych, ale także dzięki klubom, które przekazały koszulki i piłki z autografami na licytację. Docelowo było to 5 tysięcy, co okazało się jednak za małą kwotą. Do akcji włączyły się między innymi ZAKSA Kędzierzyn-Koźle, Legia Warszawa, Ruch Chorzów, Piast Gliwice, Pogoń Szczecin i Oficjalna Akademia Piłkarska FC Barcelona w Warszawie - opowiada wolontariusz. Zaufanie klubów przyszło tak szybko, jak radość dzieci z treningów i prezentów z Polski. - Byłem w szoku, bo przedstawiałem klubom tylko pomysł, a tu nagle Pogoń Szczecin wysłała mi sto koszulek, Piast Gliwice też przesłał spore wsparcie. Mówiłem, że przygotuję materiały marketingowe, ale kluby nie zwracały uwagi na to, co one mogą z tego mieć. Liczyła się pomoc - dodaje autor bloga "Hanys on Tour". Marcin Kupczak do Afryki pojechał dwa razy. Za każdym razem z piłkarską misją i kilogramami bagażu, który nie raz sprawiał problem. - Pierwszy kontakt z Afryką był brutalny. Po dwudniowej podróży samolotami z masą przesiadek zgubił się bagaż, więc spodziewałem się różnych haseł związanych z tym, że pobrałem od klubów gadżety i nie trafiły one do dzieci. Od razu zgłosiłem wszystko na lotnisku i wysłałem informację do klubów o zaistniałej sytuacji. Bagaż znalazł się po czterech dniach, więc mój pierwszy trening poprowadziłem tak, jak przyleciałem, czyli w jeansach - opowiada nam podróżnik. Orlik na pastwisku Przed pierwszym wyjazdem do Afryki pojawił się niemały strach. Uganda to w końcu kraj, w którym dobrze pamięta się jeszcze wojnę, która skończyła się ponad 20 lat temu, i kolonizację. W związku z tym biali nie są tu szczególnie lubiani. Dla Kupczaka nie było to jednak istotne. Na miejscu zastał miłość do piłki nożnej, jakiej często na próżno szukać na polskich orlikach z idealną murawą i oświetleniem, niczym na Camp Nou. - Dzieci w Afryce grają w nogę, ale problem polega na tym, czym oraz w czym grają. Zazwyczaj nie mają na sobie butów, a za piłkę służy plastikowa butelka, szmacianka ze sznurka i worków na śmieci, zaś rarytasem była piłka zrobiona z liści bambusa - tłumaczy Kupczak. Frekwencja na treningach przerosła najśmielsze oczekiwania chorzowianina. Miało wpaść kilka, kilkanaście osób. Na grę skusiło się zdecydowanie więcej śmiałków. - Na treningi przychodzili po pięć, sześć kilometrów, aby przed dwie godziny pograć normalną piłką. Na pierwsze pytanie o frekwencję na boisku usłyszałem odpowiedź, że zazwyczaj nie przychodzi więcej jak 17 osób, więc bardzo się ucieszyłem. Wkrótce okazało się, że na na wieść o piłce w normalnym kształcie przyszło aż 40 osób. Graliśmy na pastwisku, a za bramkę służyły dwa kamienie. Początkowo był to zwykły trening plus rozgrzewka, a następnie typowo piłkarskie ćwiczenia. Potem wprowadziłem stałe fragmenty gry, co było dla nich zupełną nowością. Sam mecz trwał zatem do 50 minut. Potem? Powrót do domu pieszo, do czego są przecież przyzwyczajeni - mówi Kupczak. Messi już gra w Kenii. Obok niego piłkarz Legii Wdzięczność dzieci widać w uśmiechu i zaangażowaniu w grę. W Polsce wielkie zmartwienia tam byłyby błahostką. Koszulki piłkarskie i słodycze podbiły serca najmłodszych mieszkańców Afryki. - Dzięki warszawskiej szkółce FC Barcelona w koszulki Barcy udało się ubrać całą klasę. Wspaniałe uczucie, bo wcześniej mieli na sobie stare, rozpadające się mundurki, a gdy wyjeżdżałem chodzili w nowych spodenkach i koszulkach. Dla mnie, jako kibica Barcelony, było to szaleństwo. Małe rzeczy sprawiają ogromną radość - odpowiada Kupczak na pytanie o najpiękniejsze wspomnienie z afrykańskiej misji piłkarskiej. - Koszulki z długim rękawem, które podarował Raków Częstochowa miały na sobie herb, który przypominał ten Arsenalu. Musiałem wyprowadzić ich z błędu, ale i tak sprawiły im niewyobrażalną radość - dodaje. Polscy piłkarze popisują się na światowych boiskach. Do Kenii nie dotarła jednak wieść o Lewandowskim. Kiedy Polak przyjechał do Afryki, mieszkaniec lokalnej wioski potrafił wymienić Legię i Cracovię. - Legia ze względu na Ligę Mistrzów, a Cracovia, ponieważ papież był jej kibicem. Teraz wiedza o polskiej piłce jest już uzupełniona - twierdzi Kupczak. Zajęcia na "macie" Marcin planuje kolejny wyjazd na Czarny Ląd. Tym razem chce uzyskać wizę innego typu niż turystyczna i prowadzić treningi przynajmniej przez rok. Co go motywuje? - Widziałem w Ugandzie, jak Real Madryt i Inter Mediolan prowadzą szkółki, a dzieci do szkoły chodzą w ich koszulkach. Wygląda to przeuroczo. Wtedy postanowiłem, że chciałbym, aby dzieci chodziły do szkoły w koszulkach polskich klubów. Nie ubrałem wprawdzie całej szkoły, ale 5 z 8 klas tak. Budżet był jednak ograniczony - tłumaczy nam z uśmiechem. - Teraz czuję się tam, jak u siebie. Wisi flaga Polski i plakaty polskich klubów. Zależy mi, aby bardziej skupić się na promocji, czy też pozyskiwaniu funduszy na edukację dzieci. Szkoła jest tam dużym przywilejem i trzeba za nią płacić - dodaje. Lekcje WF-u w kenijskim liceum z internatem przypominają te w Polsce? - W Kenii nie podobał mi się stosunek nauczycieli do sportu. Zajęcia "na macie", czyli “macie piłkę i grajcie". Dziewczyny z kolei nie zawsze dostawały piłkę. Zainteresowanie futbolem wśród dziewczyn jest jednak spore. Dziękowały mi po treningach za moje zaangażowanie. Mentalność dzieci jest podobna, ale bardziej odczuwałem ich chęć do uprawiania sportu - mówi. Doceniać Nie wszyscy potrafią docenić działalność charytatywną mieszkańca Chorzowa. Zdarzają się docinki. Większość do jego planów podchodzi mimo wszystko z uznaniem. W końcu nie każdy zamiast realizacji zawodowych celów i wygodnego życia wybrałby naukę gry w piłkę na drugim końcu świata. Najważniejszym jest coś po sobie zostawić. - Kosmiczna radość, jakby wygrali finał Ligi Mistrzów podczas obdarowywania koszulkami Barcelony to jedno. 4 miesiące przed Ugandą byłem w Las Vegas. Kontrast ze slumsami w Afryce, gdzie ludzie jedzą i wciągają wszystko to, co tylko spotkają na swojej drodze, aby nie czuć głodu - straszny widok. To było życie za mniej, niż 20 groszy dziennie - kończy rozmowę najbardziej poruszającymi wspomnieniami, jakich doświadczył. Aleksandra Bazułka Zdjęcia zostały wykorzystane za zgodą ich autora i pochodzą ze strony na Facebooku Hanys on tour.