Zmicier Mickiewicz, dziennikarz telewizji Biełsat: - Przypadek wyjazdu Dinama na mecz z Legią to dla dyktatora sprawa o naturze bardzo osobistej. Nie chciał, żeby kibice z Mińska zobaczyli na własne oczy, jak ich drużyna w Warszawie przegrywa z Polakami. Brzmi jak paranoja. - Łukaszenka jest zwykłym sowieckim burakiem. Nienawidzi Polski i Polaków, to podstawa jego ideologii. Nie chciałby, żeby kibice Dinama zobaczyli, że na mecz przy Łazienkowskiej przyjdą wolni Białorusini. Z symboliką narodową, a nie „łukaszenkową”. Jak to mówię: „łukaszystowską”. Będą robić wszystko, żeby w telewizji „łukaszystowskiej” tego nie pokazać. Ziemniaczany dyktator Na oficjalnej przedmeczowej konferencji prasowej głos zabrał Wadim Skripczenko, trener Dinama Mińsk. Spytano go, czy nie uważa za dziwne, że na Białorusi spotkanie jego drużyny w Lidze Konferencji nie będzie transmitowane, a na trybunach stadionu w Warszawie nie zasiądą kibice „Biało-Niebieskich”. - Jeśli transmisji nie będzie, to znaczy, że nie będzie. Nasi kibice będą dopingować nas sprzed telewizorów. Znajdą mecz w internecie i go obejrzą. Nie będzie z tym żadnych problemów - odparował Skripczenko. Alaksandr Łukaszenka to najdłużej rządzący we współczesnej Europie prezydent. Śmiał się, że miano ostatniego dyktatora Starego Kontynentu mu schlebia. Urząd obejmował w 1994 roku, w kraju zasłynął działaniem w komisjach zwalczających korupcję. Wcześniej był nauczycielem nauk społecznych, historii i ekonomii, jego kariera przyspieszyła, gdy w Szkłowie został dyrektorem kołchozu. - Rządzić republiką to jak rządzić kołchozem. Tylko większym - powtarza Łukaszenka od prawie trzech dekad. Najlepiej jego prezydenturę streścił Radosław Sikorski. Aktualny szef MSZ dziesięć lat temu powiedział w TVN, że to „sowiecki populista, który najpierw ujął część swoich wyborców, po czym wziął cały kraj za twarz”. Łukaszenka szczyci się przydomkiem „Baćka”, po polsku: „Ojciec”. Na Białorusi określa się go raczej przezwiskami o bardziej pejoratywnym znaczeniu: „karaluch” albo „pührer”, czyli ziemniaczany dyktator. Pan piłkarz Łukaszenka Grudzień 2022 roku, Alaksandr Łukaszenka siedzi w gronie ministrów w gabinecie przy wielkim drewnianym stole. W dyrektorskim stylu gani towarzystwo za beznadziejne wyniki reprezentacji Białorusi. Mówi, że uważnie ogląda mistrzostwa świata w Katarze, ale jakoś wśród finalistów nie dostrzega drużyny z jego kraju. Białoruś nie liczy się w światowym futbolu. Nigdy nie grała ani na mundialu, ani na mistrzostwach Europy. W rankingu FIFA zajmuje odległe 97. miejsce. Wyżej są nawet Tajlandia, Benin, Zambia, Syria, Curaçao, Uganda i Haiti. Prezydentem Białoruskiego Związku Piłki Nożnej jest Nikołaj Szerstniew, który przed nominacją nie mógł pochwalić się choćby najmniejszym doświadczeniem w zarządzaniu strukturami jakiejkolwiek organizacji piłkarskiej. To były zapaśnik, jego jedyny związek ze sportem polegał na zamiłowaniu do wyciskania żelastwa w zapyziałych postradzieckich siłowniach. Łukaszenka mu jednak ufał, wcześniej z jego nadania zarządzał obwodem witebskim. Szerstniew zasłynął z tego, że podczas protestów po sfałszowanych wyborach w 2020 roku potrafił rozmawiać z opozycjonistami, a nie tylko zlecać masowe pałowania i zatrzymania. Podczas przemówienia z okresu katarskiego mundialu Łukaszenka nazwał się byłym piłkarzem. Na oficjalnej stronie prezydenta Białorusi znaleźć można całą stronę poświęconą jego aktywnościom sportowym, przedstawia się tam nie tylko jako hokeista (wybieganie na lód to ważny element jego propagandy) i przyjaciel sportowców (funduje im mieszkania i samochody), ale też były bramkostrzelny napastnik, związany zresztą z Dinamem Mińsk, w którego koszulce ma zdjęcia. Nikogo więc nie zdziwiło, kiedy niedawno publicznie i bezwstydnie ogłosił, że Wyszejszaja liha powinna zdominowana zostać właśnie przez ukochane Dinamo, którego bezwzględną wyższość od tego momentu uznawać muszą wszystkie inne białoruskie kluby, które nagle i (nie)spodziewanie podupadły. Piłkarze wrogiem reżimu Liga białoruska, czwarta najgorsza według rankingu UEFA, była jedyną europejską ligą, która nie przerwała rozgrywek ze względu na wybuch pandemii koronawirusa. Dość długo wydawało się, że sytuacja jest opanowana, że na wschodzie znaleźli sposób, że w tym folklorze jest jakaś normalność i nadzieja, ale w ostatecznym rozrachunku dzikość stworzyła chaos. Nie dało ukrywać się kolejnych przypadków zakażeń i zachorowań, w bezładzie pogrążył się terminarz, niektórym klubom przełożono nawet kilka meczów, brakowało awaryjnych terminów, choć trzeba przy tym przyznać, że Wyszejszaja Liha funkcjonowała w miarę płynnie aż do wyborów prezydenckich. Gdy jednak one nadeszły, białoruska piłka na chwilę zamarła, środowisko nie schowało głowy w piasek, rozpoczęły się największe protesty w historii kraju. Ludzie nie wierzyli w uczciwość wyborów. I w to, że Łukaszenka mógł zdobyć ponad 4,5-milionowe poparcie przy zaledwie 0,5-tysięcznym opozycjonistki Swiatłany Cichanouskiej. Niektórzy piłkarze wzięli aktywny udział w protestach. Antona Sarokę i Romana Durko zatrzymała milicja. Maksim Chizh pisał, że władza nie ma klasy i szacunku do zwykłych obywateli. Artem Gomelko nazywał policjantów bandytami. Mihałah Sihniewicz dziękował wszystkim, którzy nie stoją biernie z boku wobec dramatu cywili. Nikita Stiepanow, Giorgi Kantaria i Denis Szczerbicki rozpowszechniali fotograficzne dowody policyjnych aktów przemocy. Część futbolowego środowiska zyskała tym samym status wrogów białoruskiego narodu. Choćby Wasilij Chomutowski. Członek sztabu szkoleniowego FK Lwów brał udział w wiecach opozycji, więc kiedy na początku października wrócił do kraju na leczenie, został natychmiastowo aresztowany. Na podstawie części 1 artykułu 342 Kodeksu Karnego Republiki Białorusi grozi mu od trzech do siedmiu lat więzienia za „organizację i przygotowanie działań rażąco naruszających porządek publiczny lub czynny w nich udział”. Kibice wrogiem reżimu Białoruś nawet nie udawała już wolnego kraju. Zmicier Mickiewicz, dziennikarz telewizji Biełsat, zaangażowany kibic klubu Sławija Mozyrz, mówi nam, że jednocześnie trwały represje wobec kibiców, którzy twardo postawili się reżimowi Łukaszenki. Wysyła artykuł pt. „Belarusian ultras opposing Lukashenko are now fighting for Ukraine”, którego sam jest autor, na rumuńskiej stronie Veridica, oto fragment: „Wielu białoruskich ultrasów odegrało ważne role w antyrządowych protestach z 2020 roku. Głośno było chociażby o sprawach Siarhieja Pacukiewicza i Andrieja Sudasa, kibicach Tarpieda Mińsk. Kiedy Łukaszenka w obstawie milicji, wojska i opancerzonego samochodu odwiedził Mińską Fabrykę Ciągników Kołowych, kluczowe miejsce dla białoruskiego przemysłu zbrojeniowego, usłyszał od tłumu, że ma spieprzać. Pacukiewicza i Sudasa od tego momentu prześladowały reżimowe organy ścigania. Andriejowi udało się uciec. Siarhiej został aresztowany i skazany na sześć lat więzienia. Aliaksandr Suzko, kibic Sławiji Mozyrz, spędził prawie trzy lata za kratkami za udział w pokojowych protestach w swoim rodzinnym mieście. Klub nigdy nie skomentował tej sytuacji i nie udzielił mu żadnej pomocy, a Aliaksandr musiał uciekać do Polski pod groźbą ponownego uwięzienia na tle politycznym. Takich przypadków było mnóstwo, liczba białoruskich uchodźców nad Wisłą tylko rośnie”. Niechęć lokalnych kibiców do Łukaszenki wzmogła się tylko, gdy dyktator ogłosił, że Białoruś bierze udział w „specjalnej operacji wojskowej” na terenie Ukrainy, a następnie wydał ministrowi obrony polecenie przygotowania zakwaterowania dla rosyjskich żołnierzy „zgodnie z planem, bez przesady i z zachowaniem spokoju” w formie reakcji na wyimaginowane plany „ukraińskiego ataku” na białoruską granicę i domniemane zagrożenie ze strony „złowrogich sił” NATO. Białoruska armia nie bierze więc czynnego udziału w walkach, ale udostępnia rosyjskiej armii swoje terytorium, infrastrukturę wojskową, transportową i logistyczną. Białoruś stoi po stronie Rosji w krwawej wojnie na Ukrainie. Zmicier Mickiewicz pisze, że ultrasi białoruskich klubów są w tej kwestii wyjątkowo zgodni. Nie tylko bojkotują mecze ukochanych drużyn, które znalazły się pod butem Łukaszenki, ale też pomagają okupowanemu sąsiadowi, również na froncie. W tym gronie są także, a może właśnie przede wszystkim kibice Dinama Mińsk. Łukaszenka nienawidzi Polaków Zmicier Mickiewicz, dziennikarz telewizji Biełsat: - Łukaszenka nie interesuje się piłką. Ma jednak znakomite zdjęcie w koszulce Dinama. To ulubiony klub jego kolegów, popleczników, chociażby Siergieja Kowalczuka, ministra sportu. On sam opowiada często, że grał z weteranami "Biało-Niebieskich", więc coś tam wie, ale nie na tyle, żeby obchodziło go, czy Dinamo wygrywa, czy Dinamo przegrywa. Zewsząd słyszę jednak, że Dinamo Mińsk nawet na Białorusi określane jest jako klub Łukaszenki. - Dinamo na powrót uczynili klubem milicyjnym. Znów podlega pod ministerstwo spraw wewnętrznych, tak samo jak miało to miejsce za czasów Związku Radzieckiego. Łukaszenka przywrócił "tradycję". W rządzie uważają, że Dinamo powinno być najsilniejsze w kraju. Minister Kowalczuk i jego kompani z MSW o to dbają, widać to po wynikach w lidze białoruskiej, która jest bardzo słaba, ale Dinamo faktycznie ostatnio w niej dominuje. Łukaszenka wykorzystuje futbol do siania propagandy? - Sport zawsze był ważną częścią propagandy Łukaszenki. Przyznawał nawet prezydenckie stypendia dla wyróżniających się sportowców, mogli liczyć na specjalne względy i korzystać z przywilejów jego przyjaźni, olimpijczycy na przykład dostawali od niego mieszkania. Uważa, że to kluczowe dla budowania wizerunku państwa na rynku zewnętrznym - Białoruś też może wygrywać i te zwycięstwa odpowiednio nagradzać. Agitacja jak za czasów ZSRR. Piłka nożna nie cieszy się aktualnie przesadną uwagą Łukaszenki, bo nie ma w niej wielkich sukcesów. Reprezentacja głównie przegrywa, kluby nie liczą się w europejskich pucharach, trudno promować w ten sposób Białoruś. W minionej dekadzie BATE Borysów grywało w grupach Ligi Mistrzów i Ligi Europy, więc o BATE na rządowych szczytach się mówiło. Łukaszence z jednej strony BATE się podobało, bo budowane było po białorusku, czyli przy jego zgodzie i wokół rodzimych piłkarzy, ale z drugiej strony uwierało go chyba, że nie może ochrzcić się ojcem chrzestnym tego projektu. - Anatolij Kapski, twórca potęgi BATE, był kolegą Łukaszenki, który dokonywał chłodnej kalkulacji: pozytywny wizerunek BATE, pozytywny wizerunek Białorusi, pozytywny wizerunek jego samego. W jaki sposób na Łukaszenkę reagują środowiska kibicowskie? - Trwa bojkot. Na trybunach nie ma aktywnych kibiców. Ruch kibicowski na Białorusi właściwie nie istnieje. Większość ludzi z tego środowiska brała aktywny udział w protestach przeciwko sfałszowanym wyborom w 2020 roku. Reżim Łukaszenki tropił kibiców, skazywał, zamykał w więzieniach, wielu musiało uciekać z kraju. Ci, którzy zostali, pozostają incognito. Są na partyzantce. W każdej chwili nagle mogą się znaleźć na nich materiały. Nikt nie chce skończyć za kratami. W „łukaszystowskim” systemie nie można prowadzić zorganizować działań. Rząd się z tego bardzo cieszy, chcieli zniszczyć ruch kibicowski, ich otwarta wojna z ultrasami trwała od dawna, od 2014 roku. Byłem świadkiem jej rozpoczęcia na poziomie oficjalnym, kiedy Łukaszenka wystosował zarzuty, jakoby fanatycy i kibice byli wrogami narodu białoruskiego. Skutecznie doprowadzili do tego, czego chcieli, nie życzyli sobie kibiców, tego, żeby ktokolwiek wchodził na stadiony. Wśród pana znajomych na Białorusi rośnie niechęć do Łukaszenki? - Na Białorusi nie istnieje wolność słowa. Ludzie nie mają narzędzi do pokazywania swoich prawdziwych poglądów i nijak nie mogą się reżimowi Łukaszenki przeciwstawić. Ale nie są ślepi, nie są głusi. Widzą, co się dzieje. Na Ukrainie trwa wojna, którą wywołała Rosja przy udziale Białorusi. Przez lata Łukaszenka powtarzał: „U nas nie ma wojny”, ale w pewnym momencie nie mógł już udawać i ostatni bastion propagandy padł. Rosyjskie drony latają po terytorium Białorusi, są zestrzeliwane. Rozsypała się wizja Łukaszenki jako kraju stabilnego, bezpiecznego, wyłączonego z imperialnych zakusów Rosji. Myślę, że poparcie dla Łukaszenki wynosi aktualnie około 20%. Niewiele. - To ludzie, którzy pracują w rządowych resortach i firmach kontrolowanych przez państwo, czyli są wprost zależni od humorów Łukaszenki. Białorusini widzą jednak coraz większą skalę migracji, zawalającą się infrastrukturę, ogólne pogorszenie poziomu życia. Rząd przekonuje o wzrostach gospodarczych. Ale zwykły obywatel w żaden sposób z tego nie korzysta. Jak to to w reżimach, pieniądze zostają w kieszeniach dyktatorów i jego kolegów, „łukaszystowskich” oligarchów. Nie sądzę, żeby ktokolwiek na Białorusi specjalnie przejmował się występami Dinama Mińsk, jego występami w Lidze Konferencji, tym bardziej że to klub milicyjni, na stałe podpięty Łukaszenkę i mu podobnych. Jak u nas przed 1956 rokiem Białoruś znajduje się na jednym z ostatnich miejsc w rankingu Wolności Prasy. Uprawiana jest tam tępa propaganda, tylko ciut mniej ordynarna i szkodliwa niż w Rosji. W tym wskaźniku sytuacja w reżimie Łukaszenki określana jest jako „bardzo zła”. To też jedyny europejski kraj dopuszczający w prawie karę śmierci. Prezydent podpisał ustawę, przewidującą możliwość zasądzenia takiego wyroku dla „urzędników i wojskowych, którzy dopuścili się zdrady stanu”. „Zdradą stanu” może być nawet zwykły opór wobec władzy. Łukaszenka kary tej używa na potęgę, to jego młot na krytyków, tak zamordystyczny system tępi wrogów politycznych. Wciąż trwa dramat dziennikarza Andrzeja Poczobuta. Aleś Bialacki, laureat Pokojowej Nagrody Nobla, dostał karę dziesięciu lat w kolonii karnej. Paweł Łatuszka, działacz opozycji i były ambasador Białorusi w Polsce, o osiem lat dłużej. Oskarżono go o „podsycanie nienawiści społecznej”. Na taki sam czas skazany został bloger Siarhiej Cichanouski za „organizowanie masowych zamieszek” i „naruszenie porządku publicznego oraz przemoc wobec funkcjonariuszy państwowych”. Najgłośniejszym echem odbiła się jednak sprawa jego żony, słynnej Swiatłany Cichanouskiej, najprawdopodobniej prawowitej zwyciężczyni sfałszowanych wyborów z 2020 roku, skazanej na piętnaście lat więzienia we wspomnianym trybie zaoczonym. Przy okazji czerwcowego meczu reprezentacji Polski z Ukrainą rozmawiałem z Michałem Listkiewiczem, byłym prezesem Polskiego Związku Piłki Nożnej. - Mam wielu wspaniałych przyjaciół na Białorusi. Poznałem ofiarność tych ludzi. Ich dobroć. Podzieliliby się z drugim człowiekiem ostatnią kromką chleba. Ale oni są okrutnie zastraszeni. Wielu nawet w normalnych, prywatnych, poufnych rozmowach boi się wypowiedzieć nazwiska Łukaszenki. Pokazują tylko gestem, że chodzi o tego faceta z wąsem. W Polsce mogliśmy już zapomnieć, jak to żyje się w obsesji lęku przed aparatem państwa. Ostatni raz u nas tak było za czasów stalinowskich, jeszcze przed 1956 rokiem. Jan Mazurek