"Marco nie żyje". 22 lata temu piłkarski świat pogrążył się w żałobie
26 czerwca jest jednym ze smutniejszych dni w piłkarskim kalendarzu. Tego dnia 2003 roku doszło do tragedii, po której środowisko piłki nożnej pogrążyło się w żałobie. Piłkarskie święto jakie towarzyszyło półfinałowi Pucharu Konfederacji pomiędzy Kamerunem i Kolumbią przerwała jedna chwila. W trakcie spotkania na murawę upadł Marc-Vivien Foe. Jego życia nie udało się uratować, a jako przyczynę śmierci wskazano wrodzoną wadę serca.

26 czerwca 2003 roku. Ta data już na zawsze zapisała się w historii futbolu. Niestety najczarniejszymi zgłoskami. O godzinie 18:00 w Lyonie reprezentacja Kamerunu rozpoczynała mecz, który miał przypieczętować ich wyjątkowo udane lato. Jako mistrz Afryki Kamerun przystąpił do Pucharu Konfederacji, w którym spisywali się znakomicie. Zwycięstwa 1:0 z Brazylią i Turcją oraz bezbramkowy remis z USA dał imawans do półfinału turnieju. I to z pierwszego miejsca.
Rywalem w walce o upragniony finał była Kolumbia. Wszystko zaczęło się zgodnie z oczekiwaniami Kameruńczyków. Już w 8. minucie Pius N'Diefi wykorzystał dogranie głową Mohamadou Idrissou i dał swoim kibicom moment ogromnej radości. Święto na trybunach Stade de Gerland wstrzymał jeden moment. Jedna chwila, która na zawsze pozostanie w pamięci.
Kamery telewizyjne uchwyciły to, co wydarzyło się w 73. minucie spotkania. Stojący na środku boiska Marc-Vivien Foe nagle przewraca się na murawę. Bez niczyjej ingerencji. W jednym momencie wszyscy zamilkli, każdy zdawał sobie sprawę z powagi sytuacji. Foe został zniesiony przez masażystów z boiska, a gra była kontynuowana dalej. Wynik nie uległ zmianie, dzięki czemu Kameruńczycy mogli świętować. Chociaż przez moment.
"Marco nie żyje"
Świat zatrzymał się w jednym momencie, o którym po latach na łamach BBC wypowiadał się ówczesny selekcjoner reprezentacji Kamerunu Winfried Schafer.
- Wygraliśmy mecz 1:0 i piłkarze tańczyli w szatni. Potem przyszedł Rigobert Song (kapitan tamtego zespołu - przyp. red.), płakał i powiedział, że "Marco" nie żyje"
Wstrząsające jest to, że w pierwszej chwili nawet sami koledzy z boiska nie byli świadomi, co tak naprawdę się stało. Być może to pomogło, aby to spotkanie rozegrać do końca.
Wszyscy byli zszokowani i pytali "dlaczego?". Wszyscy zawodnicy płakali. Gdy wyszedłem z szatni usłyszałem dwie kobiety, które bardzo, bardzo głośno płakały. Potem zobaczyłem Marco leżącego na stole, ze swoją matką i żoną u boku. Dotknąłem jego nogi, wyszedłem na zewnątrz i sam zacząłem płakać - kontynuował swoje wspomnienie tamtej sytuacji Schafer.
Dopiero druga sekcja zwłok orzekła, że przyczyną śmierci była niewykryta wcześniej wada serca. Jest to wynik autopsji dokonanej po pewnym czasie. W tamtym momencie tak naprawdę nie było do końca wiadomo, dlaczego to się wydarzyło. I to na oczach setki tysięcy ludzi. I rodziny Foe, która była obecna na stadionie.
Chwilę po oficjalnym komunikacie FIFA na boisko wyszli zawodnicy Francji i Turcji, przed którymi był drugi półfinał. Już przy odgrywaniu hymnów narodowych było jasne, że dla wielu piłkarzy nie będzie to kolejny dzień w pracy. Na długo w pamięci kibiców zapisał się widok łkającego Gregory'ego Coupet. Bramkarz reprezentacji Francji był klubowym kolegom z drużyny Foe. Obaj zawodnicy spotkali się w Olympique Lyon, który domowe mecze rozgrywał na stadionie ... na którym zmarł reprezentant Kamerunu.
Francja ostatecznie pokonała Turcję 3:2 i 29 czerwca miała stanąć naprzeciw rozbitej reprezentacji Kamerunu. Ta zaimponowała całemu światu ogromnym hartem ducha i chęcią uhonorowania zmarłego kolegi. Nieco inny trop na tą sprawę rzucają słowa jednego z piłkarzy. W rozmowie z "The Sun" Eric Djemba-Djemba zwrócił uwagę na presję, jaką FIFA wywierała na zespół pogrążony w żałobie.
- Mówił, że rozumie, że to dla nas trudne, ale FIFA nie wie co ma zrobić - tak okoliczności wizyty prezydenta FIFA Seppa Blattera w hotelu kameruńskiej kadry opisał były zawodnik m.in. Manchesteru United.
Piłkarze po latach wspominają, że duży wpływ na ich ostateczną decyzję miała postawa małżonki zmarłego kolegi. Jak opowiadał Song Marie Louise Foe poprosiła, by zawodnicy wyszli na boisko i wygrali. Dla jej męża. Dla ich rodziny. Dla całego kraju.
Show musiało trwać
Finał się odbył i można śmiało powiedzieć, że został rozegrany ku pamięci zmarłego Marca-Viviena Foe. Piłkarze obu drużyn wyszli na boisko z czarnymi opaskami. Odbyła się również tradycyjna minuta ciszy. Poruszał widok kapitana reprezentacji Kamerunu Rigoberta Songa, który wyprowadzając swoich kolegów na boisko wspólnie z francuskim kapitanem Marcelem Desailly trzymał duże zdjęcie przedstawiające Foe w koszulce własnej reprezentacji. Gesty upamiętniające miały miejsce w trakcie spotkania, a także po meczu.

Francja ostatecznie sięgnęła po trofeum. Gola na wagę złota w dogrywce strzelił Thierry Henry. W kontekście tego meczu najważniejsze wydają się być jednak cytowane wyżej słowa Djemby-Djemby. Kameruńczycy, choćby bardzo chcieli, nie mogli w pełni skoncentrować się na finale. Nie po tym co się stało. Chęci na uczczenie pamięci swojego przyjaciela nie brakowało, zwłaszcza biorąc pod uwagę, jak bardzo do gry zmotywowany był Foe.
Wspominał o tym Djemba-Djemba, który dla "The Sun" podzielił się deklaracją wygłoszoną przez Foe jeszcze w autobusie, tuż przed meczem.
Jeżeli ktoś musi dziś umrzeć, to umrzemy. Nie możemy przegrać tego spotkania, ponieważ obiecałem żonie i dzieciom, że awansujemy do finału. Muszę wygrać Puchar Konfederacji!
Po latach unikalna okazała się wypowiedź Michała Listkiewicza udzielona "Przeglądowi Sportowemu". Były prezes PZPN znajdował się na trybunach z ramienia FIFA i to on jako delegat musiał po meczu sporządzić raport.
- Sztab medyczny Kamerunu pokpił sprawę. Myśleli, że to jakaś kontuzja mięśniowa. Zanim zrozumieli, co się stało, było już za późno. Tyle że wtedy na meczach nie było takiego sprzętu medycznego jak dziś. Gdyby Foe był od razu właściwie reanimowany, pewnie żyłby do dziś. A tak mieliśmy wielką tragedię i to na oczach jego rodziny, bo mecz oglądali jego żona i syn. Piłka znalazła się na dalszym planie - te słowa Listkiewicza zwróciły uwagę na aspekt, który w tym przypadku okazał się kluczowy.
Banalnym uproszczeniem jest twierdzić, że za każdym razem szybka reakcja i fachowa aparatura będą w stanie uratować człowieka, który właśnie przechodzi zawał serca. Skuteczność działania jest oczywiście kluczowa, jednak nigdy nie da 100% pewności ratującym, że akcja ratunkowa zakończy się sukcesem.
Kolejnych dramatów nie zabrakło
Zmiany procedur, położenie większego aspektu na zabezpieczenie medyczne na stadionach, jak również dbanie o właściwe przeszkolenie sztabów szkoleniowych i samych piłkarzy dzisiaj nie są już niczym niezwykłym. Niestety, po wydarzeniach z Lyonu świat piłki przeżył jeszcze kilka podobnych tragedii.
Prawie pół roku po śmierci Foe w podobnych okolicznościach zmarł zawodnik Benfiki Lizbona Miklos Feher. Węgier padł na murawę pod koniec meczu ligowego z Vitorią Guimaraes. W 2007 roku zmarł natomiast piłkarz Sevilli Antonio Puerta. Hiszpan co prawda zszedł z boiska o własnych siłach, lecz już w szatni zasłabł po raz kolejny i ostatecznie nie udało się go uratować.
Na szczęście, były również takie momenty, w których udało się zapobiec tragedii. Każdy kto nawet pobieżnie śledzi piłkę nożną, doskonale pamięta co 12 czerwca 2021 wydarzyło się w Kopenhadze. Podczas meczu Danii z Finlandią rozgrywanych w ramach mistrzostw Europy na murawę padł Christian Eriksen.
Pomijając całą dramaturgię, tym razem obserwowaliśmy zgoła odmienne reakcje i szybkie działanie, co finalnie uratowało życie piłkarza. W momencie, gdy przebywający na murawie lekarz dostrzegł utratę pulsu u Eriksena, momentalnie użyto defibrylatora. Ten zadziałał już za pierwszym razem, dzięki czemu Eriksen opuścił murawę będąc świadomym tego, co się stało.
W tamtym momencie okazało się, że po 18 lat świat piłki nożnej odrobił bardzo bolesną lekcję z wydarzeń z czerwca 2003 roku.

