Polscy sędziowie cierpią na kryzys wizerunkowy? Tomasz Mikulski, przewodniczący Kolegium Sędziów PZPN: - Istnieje znacząca dysproporcja między postrzeganiem polskich sędziów w kraju i za granicą. W kraju nasi arbitrzy ocenieni są znacznie gorzej niż na świecie. Dominuje narzekanie na ich pracę. I jest tak praktycznie od zawsze. Niezależnie, jakich sukcesów by nie odnosili, nie ograniczając się tu nawet tylko do Szymona Marciniaka, bo przecież ważne mecze w Europie prowadzili i prowadzą też inni Polacy. Stadionowa kultura gremialnego okrzyku „sędzia-kalosz” jest raczej nie do wyplenienia. - Chyba we wszystkich krajach i ligach myśli się bliźniaczo: najgorsi sędziowie to ci nasi. Prawdą jest jednak, że zaufanie do polskich arbitrów nadwątlone zostało przez wydarzenia pozaboiskowe ostatnich miesięcy. Mówił pan kilka lat temu, że Polacy należą do europejskiej czołówki wśród sędziów. Podtrzymuje pan to zdanie? - Podtrzymuję, biorąc pod uwagę kategoryzację polskich sędziów w UEFA i otrzymywane przez nich nominacje na zagraniczne mecze, mogę śmiało powiedzieć, że sytuują się w pierwszej dziesiątce w Europie. Tak jest od ładnych kilku lat. Szczerze życzyłbym polskim klubom, reprezentacji czy trenerom takiej międzynarodowej pozycji. Którzy polscy sędziowie, wyłączając Szymona Marciniaka, są najwyżej cenieni przez UEFA? - Jest kilku takich. Do zdarzenia z początku sierpnia niewątpliwie numerem dwa po Marciniaku był Bartosz Frankowski, który regularnie jeździł na ważne mecze UEFA, włącznie z Ligą Mistrzów, był sędzią VAR na Euro 2024. Nową osobą w tym gronie jest Damian Sylwestrzak, który w młodym wieku i bardzo krótkim czasie, bo zaledwie po dwóch latach znajdowania się na liście FIFA, awansował z drugiej do pierwszej kategorii arbitrów UEFA, otrzymuje nominacje na coraz poważniejsze zawody. Od kilku lat na tym samym poziomie funkcjonują Daniel Stefański i Paweł Raczkowski. W UEFA dobre oceny dostają też Damian Kos i Łukasz Kuźma. Praktycznie co tydzień z różnych federacji przychodzą do Kolegium Sędziów PZPN zapytania, czy polscy sędziowie mogliby poprowadzić ważne mecze w ich ligach. Z reguły odmawiam. Uważam, że są potrzebni w kraju. Ale o czymś to świadczy, że odsądzani na krajowych stadionach od czci i wiary nasi arbitrzy są mile widziani w rozgrywkach, które sportowo nie stoją niżej od Ekstraklasy. Jakie to są kierunki świata? - Wszystkich nie zdradzę, ale regularne prośby przychodzą na przykład z Grecji. W 2023 roku mecz AEK-u Ateny a Arisem Saloniki prowadzić miał Paweł Raczkowski. Skandal wybuchł jeszcze w samolocie, bo pojawiły się informacje, jakoby Polak spożywał alkohol i wdał się w bójkę. Sam zainteresowany przebadał się alkomatem i wyszło, że nie pil. Ripostował potem, że został zaatakowany przez kibiców Panathinaikosu. Afera nie wpłynęła na zainteresowanie Greków? - Nie wpłynęła. Niedawno dzwonił do mnie Stéphane Lannoy, nowy szef greckich arbitrów, pytając o zgodę na wyjazd grupy naszych sędziów na istotne spotkania w Superleague Ellada. Zmieniło się za to moje podejście. Jestem dużo ostrożniejszy. Sędziego Raczkowskiego na pewno tam nigdy już nie wyślę. Swojego czasu głośno było o potencjalnym transferze Szymona Marciniaka do Arabii Saudyjskiej. Byłaby to przedwczesna zawodowa emerytura, ale w Saudi Pro League mógłby zarobić pieniądze niewspółmiernie większe do tych leżących na boiskach w Europie. To możliwy scenariusz? - To nie jest science fiction. Ale dla decydującego się na taki ruch sędziego to bilet w jedną stronę. Wyjazd sędziego UEFA do Arabii Saudyjskiej, Zjednoczonych Emiratów Arabskich czy Chin oznacza koniec nominacji na poziomie europejskim. Coś za coś. Każdy decyduje za siebie, czy jest już na takim etapie nasycenia sukcesami sportowymi, że jest gotów z nich zrezygnować w imię innych priorytetów. Jestem przekonany, że w przypadku Szymona Marciniaka to jeszcze nie jest ten moment. Ma mistrzostwa świata w USA przed sobą, inne cele, kolejne skalpy do zdjęcia. Jako europejską „dwójkę” wskazywał pan Bartosza Frankowskiego. W sierpniu tego roku wraz z Tomaszem Musiałem mieli pracować jako sędziowie VAR podczas meczu Dynamo Kijów z Rangers FC w eliminacjach Ligi Mistrzów. Zostali jednak w Lublinie przyłapani podczas próby kradzieży znaku drogowego i trafili do izby zatrzymań, a PZPN rozwiązał z nimi zawodowe kontrakty. Bolesna sprawa? - To była jedna z najtrudniejszych sytuacji, z jakimi musiałem się zmierzyć. Dla mnie to zajście było pod wieloma względami traumatyczne. Decyzje, które podejmowaliśmy jako Kolegium Sędziów, czyli wnioski do prezesa i sekretarza PZPN o rozwiązanie kontraktu zawodowego z sędziami Frankowskim i Musiałem, nie mogły być inne. Pod uwagę braliśmy przede wszystkim skutek, jakie zdarzenie to miało dla całego środowiska sędziowskiego w naszym kraju, nie tylko dla nich samych. Uprzedzałem arbitrów, że choć jesteśmy drużyną i mogę bronić ich w większości przypadków, to z mojej strony nie będzie choćby grama tolerancji na występki alkoholowe. Mówiłem to przynajmniej dwukrotnie: gdy zaczynałem kadencję szefa polskich sędziów i gdy podpisywaliśmy nowe kontrakty zawodowe. W umowach zresztą zabezpieczyliśmy się na wypadek tego typu wydarzeń. Dla pozostałych sędziów to zdarzenie i podjęte przez nas decyzje są przestrogą. Choć jestem przekonany, że nie jest ona potrzebna... Głupota Frankowskiego i Musiała uderzyła w wizerunek wszystkich sędziów. - Ta sprawa ugodziła w sens profesjonalizacji zawodu sędziów piłkarskich w Polsce. I tak, to strasznie mocny cios dla wizerunku, na którego poprawę pracowaliśmy mozolnie od wielu lat. Mam poczucie, że stało się coś w tym zakresie złego. Sankcje musiały być bardzo surowe, choć niejeden powie, że spożywanie alkoholu czy naruszenie porządku nie było niczym szczególnie drastycznym, a w wielu profesjach nikt nie poniósłby aż tak dotkliwych konsekwencji. Myśli pan, że Frankowski i Musiał będą mogli wrócić do zawodu? - Tak. Naprawdę? - Nie przekreślam takiej możliwości. Zdecydowanie zbyt wcześnie jednak na kreślenie jakichkolwiek harmonogramów czy scenariuszy. Mają bezwzględne pięć miesięcy dyskwalifikacji. A potem? - Nie zostali pozbawieni uprawnień sędziów Ekstraklasy. Jeśli wrócą, to najpierw ze statusem Top-Amator A i będą mieli szansę obudowania swojej pozycji. Na bardziej szczegółowy program naprawczy przyjdzie jeszcze pora. Jak do tej afery podeszły władze UEFA? - UEFA również straciła wizerunkowo, bo mecz Dynamo Kijów z Rangers FC odbywał się pod jej auspicjami, a sędziowie Frankowski i Musiał mieli przy nim pracować na VAR. Niestety, wiadomość o tym incydencie stała się powszechna w całej Europie. Z firmamentu zniknął również jeszcze niedawno zawodowo poważany Krzysztof Jakubik, który miał znęcać się nad partnerką i jego sprawą zajmuje się prokurator. Nie ma jakikolwiek szans na powrót do zawodu, prawda? - Sprawa zupełnie innego kalibru, jej natura wykracza poza kompetencje Kolegium Sędziów. Nieporównywalna z sytuacją sędziów Frankowskiego i Musiała. Organy jurysdykcyjne PZPN niezwłocznie podjęły w jego przypadku konkretne działania. Toczy się przeciwko niemu postępowanie prokuratorskie. Sprawa Jakubika to kolejny wizerunkowy cios dla polskich sędziów. - Niestety, choć jest to pojedynczy przypadek. Myślę, że większość rozsądnie postrzegających rzeczywistość ludzi zdaje sobie sprawę, że takie historie mogą zdarzyć się w różnych profesjach i środowiskach. Nie można tego typu zdarzeń łączyć z zawodem sędziego bardziej niż z jakimkolwiek innym. Znacząco zmniejszyła się liczba sędziów zawodowych przy PZPN. Aktualnie jest ich zaledwie dziesięciu. Dość krótka ławka. - Mogę powiedzieć, że jestem trenerem dziewiętnastej drużyny w Ekstraklasie. Trenerem, który z różnych powodów, stracił kilku podstawowych zawodników. Trudno ich w jeden dzień zastąpić. Na szczęście, jakiś czas temu podjęliśmy decyzję o poszerzaniu grona arbitrów prowadzących mecze w Ekstraklasie: jest ich przynajmniej szesnastu. Damy sobie radę. Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Powstaje szansa dla sędziów „wchodzących z ławki”, tak to nazwijmy. Będą wrzuceni na głęboką wodę. Powstaje szansa, żeby wykazali się podczas trudniejszych meczów niż dotychczas. Chwalił pan wcześniej Damiana Sylwestrzaka. Ma 32 lata i wielu dziwi się prędkością jego kariery. Nie jest zbyt nachalnie promowany w stosunku do prezentowanego poziomu? - Należy do czołówki najlepszych sędziów w Polsce. Prawda, że w ostatnim czasie podjął kilka błędnych decyzji, które wpływają na ocenę jego pracy na rynku krajowym, natomiast ta kariera rozwija się na poziomie UEFA i tam spisuje się bardzo dobrze. I to przecież nie efekt decyzji Kolegium Sędziów PZPN, tylko diagnoza Komisji Sędziowskiej UEFA, która postrzega go jako jednego z najbardziej utalentowanych arbitrów w Europie. Nie tylko sędziemu Sylwestrzakowi, ale też Danielowi Stefańskiemu często zarzuca się zbyt częste lub dziwacznie chaotyczne salwowanie się pomocą monitora VAR. - Są sędziowie, którzy przy monitorze VAR potrzebują trochę więcej czasu. Również ci topowi analizują poszczególne sytuacje bardziej systematycznie, detalicznie, to trochę zajmuje. Wychodzę z założenia, że dodatkowe kilkanaście czy kilkadziesiąt sekund przy monitorze nie ma większego znaczenia dla przebiegu gry. Kluczowe jest podjęcie właściwej decyzji. VAR nie zabija ducha gry? Piotr Sadczuk, były sędzia międzynarodowy, aktualnie prezes Wisły Płock, mówi, że rozwój technologii odbiera sędziom zdolność do samodzielnego myślenia. - VAR to rewolucja w sędziowaniu, to dzieli się na erę przed VAR i erę VAR. Wypowiedź prezesa Sadczuka nastąpiła po trzech meczach, w których zdarzyły się po dwie decyzje VAR przeciwko Wiśle Płock, więc jego postrzeganie tej technologii diametralnie się zmieniło. Pamiętam, że rok temu na spotkaniu w Jachrance rozmawialiśmy z klubami I ligi, a prezes Sadczuk był wówczas z sędziowania i tego systemu bardzo zadowolony. To były sędzia, znakomity asystent, zresztą mój, ale... w innych czasach. W erze przed VAR. - Sędziowanie w dobie VAR opiera się na przepisach, kryteriach i detalach. Nie wszyscy tę rewolucję akceptują. Nie wszystkim się ona podoba. Rozumiem to, ale tak ten system działa i tak być musi. Arbitrzy VAR podlegają pewnemu algorytmowi decyzyjnemu: krok po kroku, nieraz do drugiego czy trzeciego miejsca po przecinku, muszą analizować sporną sytuację. A jak z tym brakiem boiskowej samodzielności wśród sędziów, którzy w kryzysowych sytuacjach mogą przedkładać podpowiedź z wozu VAR ponad własną sprawczość i intuicję? - Szkolimy sędziów, żeby prowadzili mecze, jakby VAR nie było, za wyjątkiem określonych sytuacji: opóźnieniu gwizdka i sygnalizacji przy spalonym albo faulach ofensywnych, żeby nie zamknąć VAR możliwości ewentualnej interwencji. Podkreślamy jednak: „Starajcie się decydować sami”. Podobnie jest w UEFA. To pewnego rodzaju tęsknota za sędziowskimi korzeniami. Czasami, kiedy arbiter na murawie rządził niepodzielnie. Jakaś część mojej duszy to uczucie podziela, ale czy VAR zabija futbol? Minął miesiąc miodowy. Początkowo wszyscy cieszyli się, że nowa technologia redukuje liczbę poważnych błędów o ponad 75%. Okazało się jednak, że to nie jest narzędzie idealne, a jego błędy naturalnie trudniej kibicom i zawodnikom zrozumieć. Ci łatwiej akceptują błędy sędziego na boisku. VAR to zaś bezduszna technologia... - Dużym minusem jest fakt, że po każdym rzucie karnym czy golu następuje przerwa, w czasie której VAR zgodnie z protokołem musi weryfikować prawidłowość decyzji arbitra. Radość z wywalczenia jedenastki czy zdobycia bramki stoi więc zawsze pod większym lub mniejszym znakiem zapytania. Bo nie wiadomo, czy nagle się nie okaże, że minutę wcześniej zdarzył się faul albo kilkucentymetrowy ofsajd. I tak w Polsce poziom akceptacji dla VAR jest relatywnie wysoki. Są kraje, w których sens istnienia VAR podważa się dużo mocniej. Ciekawe zjawisko. - U nas jest nawet oczekiwanie, żeby VAR przenieść też na niższe poziomy rozgrywkowe, rozszerzyć jego kompetencje na inne obszary, chociażby w zakresie drugiej żółtej kartki, a w konsekwencji czerwonej. Ta nasza akceptacja dla VAR wynika również z tego, że w Polsce jest on jednym z lepiej funkcjonujących w Europie. Pod jakim kątem? - Sędziów, którzy go obsługują. UEFA bardzo często ze sprawności naszych arbitrów w tym zakresie korzysta i nominuje ich na duże mecze, w tym także z sędziami z innych federacji, gdzie VAR nie funkcjonuje tak dobrze lub po prostu go nie ma. Niestety, technologicznie jest już gorzej... Dlaczego? - W europejskim czubie byliśmy siedem lat temu, kiedy startowaliśmy. Teraz pod względem technologicznym zaczynamy odstawać i musimy to sobie jasno powiedzieć. Jako Kolegium Sędziów staramy się przekonywać, że to czas, aby zrobić krok do przodu i stworzyć Centrum VAR. To rozwiązanie dużo wygodniejsze logistycznie i bardziej zaawansowane technologicznie niż ciągłe wysłanie w kraj wozów VAR. W jakich krajach już działają Centra VAR? - W kilkunastu krajach Europy. Również w kilku mniejszych i uboższych niż Polska. Uważa pan, że w kolejnych latach polscy sędziowie powinni stać się bardziej otwarci? Częściej tłumaczyć boiskowe wątpliwości? - Jestem sceptyczny. Sędziowie mają swobodę w wypowiadaniu się po meczach. Mogą komentować podjęte przez siebie decyzję. Ani ich do tego specjalnie nie zachęcam, ani im tego nie zabraniam. Natomiast krytycznie podchodzę do modelu, w którym arbiter jest podpięty do mikrofonu i tłumaczy rozemocjonowanym kibicom, dlaczego podjął taką, a nie inna decyzję. Myśli pan, że tak będzie wyglądać przyszłość sędziowania? - Zdecydowana większość federacji w Europie, a także sama UEFA, nie zdecydowała się na taki wariant. Dzieje się tak w Portugalii, ale to jednostkowy przypadek. Czy ten model sprawdzi się na dłuższą metę? Moim zdaniem to dodatkowa presja nałożona na arbitrów, którzy i tak nie przekonają rozgorączkowanych kibiców. Kibiców, dodajmy, niespecjalnie zainteresowanych wykładnią przepisów, tylko po prostu liczących na zwycięstwo ukochanej drużyny. Może jednak większa transparentność pozytywnie wpłynęłaby na wizerunek polskich arbitrów. - Z moich obserwacji wynika, że zainteresowanie tego typu sprawami topnieje z godziny na godzinę. Wprowadziliśmy serię „Klip Tygodnia”, w której staram się możliwie przystępnie i merytorycznie tłumaczyć wybrane sytuacje z meczów Ekstraklasy. Czynię to kilka dni po kolejce ligowej. I mam świadomość, że to ciekawi ludzi ściśle zainteresowanych interpretacjami sędziowskimi. Kibiców po takim czasie to już nie zajmuje. Tym bardziej tych nieznających przepisów i niepróbujących ich nawet poznać. Jako Kolegium Sędziów, we współpracy z IFAB, wprowadziliśmy mobilną aplikacją, żeby każdy miał dostęp do przepisów w swojej komórce, ale już na tym etapie wiemy, że merytoryka i wykładnia kibiców... nie przyciągają. Zresztą, zawodników czy trenerów również. Na początku mojej kadencji staraliśmy się do nich zbliżyć, organizowaliśmy spotkania, pokazywaliśmy podejmowane przez nas decyzje, także te błędne, tłumaczyliśmy sporne. I nie spotkało się to z większą uwagą, więc zaniechaliśmy tego typu działań. Możemy precyzyjnie przedstawiać kryteria interpretacyjne, a w odpowiedzi i tak usłyszymy tylko na przykład: „A dla mnie była ręka!”. Lub odwrotnie. I do nikogo nie mam o to pretensji. To urok piłki nożnej. Można wychować następcę sędziego Marciniaka? - Szymon Marciniak ma to „coś”. Nie ma i jeszcze długo nie będzie na świecie drugiego sędziego Marciniaka. Prowadzimy jednak szereg różnych projektów: od poziomu grassroots po IV czy III ligę, gdzie staramy się wyławiać perełki i promować wyżej. Mentorujemy ich, oddajemy w opiekę sędziów zawodowych, żeby zobaczyli słońce i niebo: miejsce, do którego powinni dążyć. Marciniak to bardzo ciekawy przypadek. Czy dla jednego z najlepszych sędziów na świecie Ekstraklasa nie jest zbyt przaśna? Prowadzi wielkie mecze na mistrzostwach świata czy w Lidze Mistrzów, więc potem o koncentrację na polskich boiskach wcale mu pewnie niełatwo... - Chcę podkreślić, że Szymon Marciniak bardzo lubi sędziować w Ekstraklasie. Rozmawiamy często. I wiem, że to go kręci. Czeka na następne kolejki, na następne mecze. To bardzo wymagająca liga dla sędziów. A on jest takich wyzwań głodny. Wcale nie jest tak, że przyjeżdża na rodzime boiska i nie musi być tu najlepszą wersją siebie. U nas decyzjom sędziów poświęca się mnóstwo uwagi. Ciągle trzeba być czujnym. Dlaczego Ekstraklasa jest dla sędziów aż tak wymagająca? - Bo jest mocno fizyczna. Mecze są intensywne. I nieprzewidywalne, niewiele z nich to mecze do jednej bramki. Gra w niej bardzo duża grupa zawodników, w tym obcokrajowców, o specyficznym stylu, tendencji do wyolbrzymiania pewnych starć, ciągłego kontestowania decyzji. To podnosi poprzeczkę arbitrom. Poziom trudności nie odbiega od wielu innych, znacznie bogatszych lig. PZPN w ostatnich kilkunastu miesiącach zwracał uwagę na niebezpieczeństwo powrotu czarnych czasów na polskich boiskach: sprzedawanych meczów. Czy jako Kolegium Sędziów jakkolwiek uczulacie sędziów, w jaki sposób reagować, kiedy spotkania stają się podejrzane? - Działamy prewencyjnie, we współpracy z rzecznikiem dyscyplinarnym PZPN, mecenasem Adamem Gilarskim. Dwa lata temu na zgrupowaniu sędziów w Spale odbyło się duże szkolenie. Jakiś czas później spotkanie online dla arbitrów z III ligi. Bo o ile sędziowie nie są bezpośrednio zaangażowani w proceder nowoczesnego match-fixingu, to są uczulani, żeby być uwrażliwionym czy czujnym na różnego rodzaju nietypowe zachowania na boisku i natychmiast je raportować. Dmuchamy na zimne. ROZMAWIAŁ JAN MAZUREK