"Piejecie nad nimi, jakby już awansowali do finału" - tymi słowami Marcelo zwrócił się do miejscowych dziennikarzy, którzy przybyli wczoraj na konferencję prasową gospodarzy Pucharu Konfederacji. Brazylijskich piłkarzy muszą wkurzać medialne peany na cześć mistrzów świata, kontrastują one bowiem bardzo ostro z wątpliwościami, które budzą sami "Canarinhos". Lewy obrońca Realu Madryt nie chciał ujmować klasy Hiszpanom, a tylko zwrócić uwagę, że w futbolu wystarczy chwila nieuwagi, by cały dotychczasowy porządek rzeczy legł w gruzy. Po pierwszych meczach Pucharu Konfederacji, choć drużyna Luiza Felipe Scolariego osiągnęła z Japonią efektowny wynik 3-0, tamtejsze media nie miały wątpliwości, iż nastały czasy, gdy określenie "jogo bonito" będące etykietką Brazylijczyków pasuje dziś zdecydowanie bardziej do Hiszpanii. Kierowana przez Andresa Iniestę drużyna Vicente del Bosque zebrała masę pochwał za mecz z Urugwajem, nikt lepiej niż brazylijska prasa nie potrafi docenić klasy "Urusów", tymczasem mistrzowie świata górowali nad zdobywcami Copa America bezdyskusyjnie. Kibice w Brazylii zaczęli już odliczanie do finału mając nadzieję, że gospodarze zmierzą się w nim właśnie z Hiszpanią. I to zirytowało Marcelo, przecież na drodze "Canarinhos" do zwycięstwa w grupie wciąż stoją nie tylko bardzo mocni Włosi, ale i Meksykanie. Lewy obrońca Realu Madryt uważa, że pewność, iż to Brazylia i Hiszpania rozstrzygną między sobą rozpoczęty w sobotę Puchar Konfederacji, jest absurdem. "Marzymy o meczu z Hiszpanami, ale koncentrujemy się wyłącznie na najbliższym spotkaniu" - mówi Marcelo dodając, że wybieganie myślami w przyszłość i bujanie w obłokach, to w futbolu grzech niewybaczalny. Oczywiście brazylijscy dziennikarze nie dali za wygraną. Poprosili Luiza Gustavo, by wytłumaczył im receptę, jaką zastosował wobec Barcelony Bayern Monachium w półfinale ostatniej edycji Ligi Mistrzów wygrywając w dwumeczu 7-0. Brazylijczyk powiedział, że on recepty nie zna, poza wspólnym wysiłkiem i solidarnością wszystkich, których posłał do boju Jupp Heynckes. To samo powtórzył Marcelo, przecież Real Madryt też ostatnio dość regularnie wygrywał z Katalończykami. "Wykonywaliśmy to, co kazał nam Mourinho, rzuciliśmy do gry wszystkie siły". Frazesy, frazesy. Trudno wydobyć z piłkarzy i trenerów coś poza nimi. Wiadomo, że drużyna związanego z Realem Madryt Vicente del Bosque, utożsamiana jest z Barceloną. To wychowankowie "La Masii" tworzą niepowtarzalny styl "La Roja", z Urugwajem wystąpiło ich siedmiu w podstawowej jedenastce, a mogło być dziewięciu graczy Barcy, gdyby trener postawił do bramki nie Ikera Casillasa, ale Victora Valdesa, a w ataku wybrał nie Roberto Soldado, tylko Davida Villę. Są to jednak korekty, które w żaden sposób nie wpływają na sposób gry mistrzów świata. To Xavi z Iniestą i Busquetsem stanowią o posiadaniu piłki i użytku, jaki robi z tego "La Roja". Zwłaszcza, że przed sobą mają jeszcze Pedro i Cesca Fabregasa. Trudno uznać to za odkrycie, iż szczególnie w grze ofensywnej jest to styl bliźniaczy wobec Barcelony. Nie umniejszając roli asów Realu Sergio Ramosa, Alvaro Arbeloi i Casillasa, a także nie zapominając o kontuzjowanym Xabim Alonso, który wróci do zespołu. Marcelo nie widzi sensu wybiegania w przyszłość dwa tygodnie. A co dopiero 12 miesięcy, by analizować, czy Hiszpanie może być pierwszą od 1962 roku drużyną zdolną obronić tytuł mistrza świata? Wydaje się to misja niemożliwa, drużyna z Europy nigdy nie wygrała turnieju organizowanego w Ameryce Południowej. Hiszpanie są pierwszym reprezentantem Starego Kontynentu, który zdobył prawo do noszenia złotej gwiazdy na koszulkach poza Europą (w Afryce). Poprzedni mistrzowie, czyli Włosi, na turnieju w RPA nie wyszli z grupy. Obrona trofeum jawi się, jako wyzwanie z gatunku ekstremalnie trudnych. Z drugiej strony Hiszpanie mają bardzo poważne atuty. Jako pierwsi wygrali trzy z rzędy wielkie turnieje, dlaczego mieliby nie mierzyć w czwarty? Jedynym problemem stricte boiskowym może być starzenie się Xaviego Hernandeza, podczas mundialu będzie miał 34 lata i sześć miesięcy, a to przecież on kieruje grą, jest wszędzie, przebiegając zwykle największy dystans. Ostatnio coraz częściej wyręcza go Iniesta, najgenialniejszy pomocnik na świecie, który niemal w każdym spotkaniu robi różnicę na korzyść "La Roja". To może wyglądać na paradoks, ale fakty są takie, że o ile w piłce klubowej udało się wynaleźć sposób na Barcelonę, o tyle w reprezentacyjnej Hiszpania wciąż trzyma się szczytu. Niedawno "La Roja" była zmuszona wygrać z Francją w Paryżu, by uniknąć widma baraży w eliminacjach brazylijskich mistrzostw. I dokonała tego. Marcelo nazywa styl Hiszpanów "niepowtarzalnym". To prawda, w czołówce drużyn narodowych tylko Niemcy grają futbol tak wyrazisty, płynny, powtarzalny i jasno zdefiniowany. Nawet zespół Joachima Loewa, w którym królują gracze obu finalistów ostatniej edycji Champions League, nie ma jednak takiego komfortu, jak barcelończycy spotykający się u Del Bosque. Oni mogą wprost przenosić do kadry automatyzmy wyćwiczone w klubie. Brazylia jest póki co zbieraniną gwiazd, z których Scolari stara się dopiero zbudować zespół. Gra "Canarinhos" jest rwana, wolna, przewidywalna, bazuje raczej na kunszcie jednostek, niż zrozumieniu między nimi. To samo dotyczy Argentyny, jeśli w ogóle traktować ją, jako jednego z kandydatów do złota w Brazylii. Leo Messi zakładający koszulkę w biało-niebieskie pasy nie przestaje być graczem wybitnym, ale zaczyna odczuwać osamotnienie. Nie ma wokół siebie partnerów, z którymi nawiązywałby porozumienie telepatyczne, bo ci grają oczywiście u Del Bosque. Problemem Hiszpanów może być przemęczenie: fizyczne i psychiczne. Andres Iniesta mówi nostalgicznie, że każde kolejne zwycięstwo, przybliża drużynę do porażki. Rutyna, schematyzm, nasycenie sukcesami są jak plagi, które zmogły wszystkie futbolowe imperia. "La Roja" też zagrażają i zapewne kiedyś ją pokonają. By wygrać mundial w Brazylii trzeba być gotowym na nadludzki wysiłek. Jeszcze większy niż ten wykonany w RPA. Klasy Hiszpanom nie brakuje, na szansę u Del Bosque czeka zastęp gwiazd Premier League (Cazorla, Silva, Mata) i młodych-zdolnych (Isco, Thiago), mimo wszystko nikt z nich nie dorównuje Xaviemu i Inieście. Ta para jest fenomenem. Za 12 miesięcy obaj muszą jechać na Maracanę w optymalnym stanie fizycznym i formie. Carlesa Puyola można było zastąpić Sergio Ramosem, Casillasa Valdesem, gdyby jednak z jakichkolwiek powodów Del Bosque musiał tknąć parę barcelońskich geniuszy, niepowtarzalny styl "La Roja", byłby zagrożony. Bez Xaviego, bądź Iniesty Hiszpania zaczęłaby przypominać inne zespoły narodowe, których selekcjonerom wciąż brakuje czasu na wypracowanie schematów powtarzanych potem w stresie meczowym z zamkniętymi oczami. Gospodarzom mundialu na pocieszenie pozostaje fakt, że nie zawsze wyniki są logiczną konsekwencją stylu gry. Nawet Hiszpanie bywają krytykowani, za zanudzanie milionem bezproduktywnych podań, zwłaszcza wtedy, gdy nie uda im się wygrać. Byłem na mundialu w USA i osiem lat później w Korei i Japonii. Tak Carlos Alberto Parreira, jak i Luiz Felipe Scolari zetknęli się z falą oburzenia dziennikarzy z Brazylii. Zespół z 1994 roku z Romario i Dungą przedstawiany był jako najbrzydziej grająca drużyna w dziejach brazylijskiej piłki. Krytycy szybko wcielili się w pochlebców, gdy przywiózł do kraju Puchar Świata. Scolari to powtórzył, choć nad sposobem gry jego zespołu także popłynęło morze brazylijskich łez. Autor: Dariusz Wołowski Dyskutuj z autorem na jego blogu