Kariera piłkarza Wojciecha Kowalczyka, srebrnego medalisty z IO Barcelony, miała zaskakujący i burzliwy przebieg, co zostało w interesujący sposób opisane w książce. Zapraszamy do lektury fragmentów tej pozycji. Zaczęło się w Genui. Tam się urodziłem dla piłki Miałem dziesięć tysięcy pięćset dolarów. Nieźle, jak na chłopaka, który dopiero przedstawił się publiczności. Jakiś czas później do Warszawy przyleciał Roman Kosecki, który zimą odszedł do Galatasaray, aby pożegnać się z zespołem (wszystkim podarował po złotym łańcuszku) i kibicami. Pojechaliśmy do klubu "Remont". Kosa ze sceny oświadczył, wskazując na mnie: - Oto mój następca. - Wyszedłem na scenę i pomyślałem: "Zobaczycie, to dopiero początek!". Tak, to dopiero początek. Miałem barwną karierę i jeszcze barwniejsze życie. Śmiało mógłbym napisać, że wszędzie byłem i wszystko widziałem. I nie żałuję niczego. Miałem kiedyś marzenie - zdobyć medal olimpijski i napisać autobiografię. Marzyłem o sukcesach i sławie, jak każdy. Myślałem sobie, jak wspaniale byłoby, będąc starym człowiekiem, siedząc przy kominku i bawiąc się z wnukiem, sięgnąć na półkę po książkę i przypomnieć sobie lata młodości, dokładnie, ze szczegółami, opisane tak, jak wyglądały naprawdę. Ta książka jest podsumowaniem wspaniałych lat. Opisałem w niej szczerze wszystko to, co czuję, bądź czułem. Nie każdemu się to spodobało, niektórzy się obrazili. Trudno. Może to ja nie mam racji, może pewne rzeczy mi się tylko przyśniły. Starałem się jednak odtworzyć swoją historię - prawdziwą historię także polskiej piłki - tak jak ją przez kolejne lata widziałem i zapamiętałem. Kiedy wspominałem wydarzenia sprzed wielu, wielu lat, starałem się wczuć w młodego, butnego Kowala - co on wtedy myślał, co mówił? Nie każdy to zrozumiał. Nie wszystko w tej książce napisałem. Przede wszystkim nie cierpię nudy. Kiedy czytam nudny wywiad, tracę sympatię do osoby, która go udzieliła. Nie chciałem napisać nudnej książki. Dlatego nie zawsze znalazłem w niej miejsca na opis żmudnej codzienności, litrów potu wylewanych przez sportowca na każdym treningu, setek godzin spędzonych na kopaniu piłki, uczeniu się gry w deszczu czy w śniegu. Nie pamiętam już nudnych rozmów o futbolu i nie rajcują mnie zdania w stylu: "Piłka jest okrągła, a bramki są dwie". Ja, wbrew temu, co wielu mi zarzuca, to wszystko robiłem - trenowałem, biegałem i rozmawiałem o piłce. Zdecydowałem się jednak opisać to, co moim zdaniem było najciekawsze, wymykające się banałowi i grzecznym, wypolerowanym i wychuchanym wypowiedziom wiecznie przestraszonych kolegów z boiska. Chciałem pokazać coś, czego nie widać na co dzień. Coś innego. Zaczęło się w Genui. Tam się urodziłem dla piłki. Skończyło... Nie, jeszcze się nie skończyło. Zdarzało się oberwać sznurem od żelazka - Gdy zgłosił się pan Janusz Olędzki, menedżer klubu z Łazienkowskiej, to już wiedziałem, że w Legii będę grał. Wprawdzie czekał mnie jeszcze decydujący test - mecz sparingowy sprawdzanych zawodników kontra Legia - ale wiedziałem, że go zdam celująco. Nawet opiłem ten sukces! Dzień przed meczem zorganizowaliśmy z dwoma kolegami małą imprezkę i... wznieśliśmy toast za moją grę na Łazienkowskiej. No to skoro już przyjąłem gratulacje, to jak mogłem dać plamę? Nie mogłem! Nie dałem! Byłem w Legii! Całe moje dzieciństwo to jedno wielkie dążenie do gry na Łazienkowskiej. Szybko wyszło na jaw, że skończyłem tylko sześć klas szkoły podstawowej. To fakt. Szkoła... komplikowała mi plany treningowe. Czasami tylko wpadałem na WF i pomagałem chłopakom wygrać ważny mecz. "Kowalczyk!" - wywoływała nauczycielka. "Nie ma!" - odpowiadała klasa. To było tak oczywiste, jak piątka z WF. W końcu już przestali czytać moje nazwisko, a ja... raz na jakiś czas wpadałem. "On jest!" - poprawiała nauczycielkę klasa, gdy o mnie zapominano. Byłem lubiany, choć nietypowy. Nikt jednak nie miał ze mną problemów. Tyle tylko, że mnie nie było. Wiadomo - rano ciekawe filmy w kinie, później treningi. Zawsze byłem najlepszy, wygrywałem wszystkie turnieje i wiedziałem, że będę piłkarzem (szkoła też miała ze mnie pożytek, bo zdobyłem dla niej mistrzostwo Warszawy). Gorąco miałem tylko raz w miesiącu, gdy były wywiadówki. Zdarzało się oberwać sznurem od żelazka. No bo rodzicie myśleli, że ja się normalnie uczę. "Idę do szkoły!" - krzyczałem na odchodnym, każdego ranka, zarzucając plecak. "Powodzenia!" - żegnano mnie. Raz była nawet taka sytuacja, że na trzy dni uciekłem z domu. Pojechałem do... rodziny. - Cześć, rodzice mnie przysłali na trzy dni - powiedziałem. A chodziło o to, że po wywiadówce miałbym areszt domowy. Tymczasem moja drużyna rozgrywała ważny mecz. No i rodzice znaleźli mnie dopiero na murawie. Musiałem być piłkarzem. - Szkoła mi chleba nie da, tylko piłka! - powtarzałem. - Przecież w piłce kasa jest za granicą - mówili mi koledzy. - No właśnie! - odpowiadałem.