Finał Pucharu Ligi Angielskiej to pierwsza szansa na jakieś trofeum dla angielskich drużyn w sezonie. Spotkanie rozgrywane jest bowiem jeszcze przed najważniejszą częścią zmagań. Finał ten zwykle bowiem odbywa się w okolicach lutego, a więc jeszcze przed rozpoczęciem, choćby Ligi Mistrzów. Zdobycie pucharu to zawsze jest duża dawka pozytywnej energii dla każdego zespołu, niezależnie od rangi tytułu, po który akurat się sięgnie. Przed finałem tegorocznej edycji jasne było, że będziemy mieli nowego mistrza. Tytuł rok temu zdobył bowiem Manchester United. Niewiarygodne, kosmiczna forma Marcina Bułki. Znów to zrobił, będzie na ustach wszystkich W tegorocznym finale z kolei mierzyły się ze sobą na Wembley Liverpool oraz Chelsea. Na papierze wygląda to jak rywalizacja dwóch naprawdę mocnych zespołów. To jednak jedynie podejście historyczne. Obecnie bowiem Liverpool i Chelsea znajdują się w zupełnie innej rzeczywistości sportowej. Bez wątpienia zespół z Anfield Road jest na zdecydowanie lepszej ścieżce do osiągnięcia jakiegoś potencjalnego sukcesu. W Chelsea zdaje się panować jeden wielki niepokój i bałagan, który trudno posprzątać. Wielkie emocje na Wembley. Puchar w cieniu kontrwersji W związku z tym, przed niedzielnym finałem, to właśnie drużyna prowadzona przez Jurgena Kloppa mimo absencji Mohameda Salaha, Trenta Alexandra Arnolda i Darwina Nuneza, musiała być traktowana, jako faworyt do wygranej. Chelsea miała prawo ustawić się za podwójną gardą i wyczekiwać na wyprowadzanie błyskawicznych kontr. Dla Liverpoolu potencjalna wygrana byłaby 10 takim pucharem wstawionym do gabloty w historii, zaś dla Chelsea szóstym. Pierwsza połowa toczyła się w bardzo szybkim, można powiedzieć, angielskim tempie. Na murawie naprawdę bardzo dużo działo. Gra toczyła się właściwie od bramki do bramki. Mieliśmy w tej połowie wszystko, z wyjątkiem uznanego gola. Byliśmy bowiem świadkami jednej olbrzymiej kontrowersji. Kostkę Ryana Gravenbercha zaatakował bardzo mocnym wejściem Moises Caicedo i wydaje się, że pomocnik powinien obejrzeć czerwoną kartkę, a nie dostał nawet żółtej. W 33 minucie spotkania gola strzeliła Chelsea, ale ten nie został uznany z powodu dosłownie milimetrowego spalonego. To wszystko sprawiło, że do przerwy mimo wyniku 0:0 ten mecz oglądało się wypiekami na twarzy. Puszcza Niepołomice zremisowała z Zagłębiem Lubin. Oba kluby wciąż bez zwycięstwa Druga połowa rozpoczęła się właściwie bardzo podobnie. Znów tempo gry stało na naprawdę imponującym poziomie i ponownie sędziowie anulowali strzelonego gola. Tym razem zabrali bramkę Virgilowi van Dijkowi. Holender bardzo dobrze odnalazł się w polu karnym Chelsea i umieścił piłkę w siatce. On sam w tej sytuacji nie był na pozycji spalonej, ale na takiej znajdował się Wataru Endo, który zablokował jednego z zawodników Chelsea. W związku z tym sędzia po analizie VAR uznał, że tego gola uznać nie można. Tę decyzję śmiało można nazwać kontrowersyjną. Trzeba jednak przyznać, że anulowanie tego gola dodało bardzo dużo energii Chelsea, która zaczęła być zdecydowanie większym zagrożeniem dla bramki Liverpoolu. Rezerwowy bramkarz "The Reds" musiał pokazywać swoje umięjętności, choćby w sytuacji sam na sam z Connorem Gallagherem. Jeden z kapitanów Chelsea nie dał rady pokonać golkipera, a w innej sytuacji ten sam piłkarz uderzył w słupek i wciąż na tablicy wyników mieliśmy 0:0, ale na pewno nie był to nudny bezbramkowy remis. Takim też wynikiem zakończył się regulaminowy czas gry, choć w ostatnich piętnastu minutach Chelsea powinna zakończyć ten mecz wygraną, ale wybitną formą popisywał się Caoimhin Kelleher. Irlandczyk prezentował się wybitnie i nikt nie pamiętał o nieobecności Allisona. Tylko dzięki swojemu bramkarzowi Liverpool "dojechał" do dogrywki. Dogrywka pełna nieskuteczności. Van Dijk mężem opatrznościowym W dogrywce niezmiennie działo się bardzo dużo. Obie strony miały swoje okazje, znów bramkarze popisywali się niesamowitymi umiejętnościami. Ostatecznie najważniejszy okazał się Virgil van Dijk. Holender drugi raz w tym spotkaniu trafił piłką do siatki, ale tym razem sędzia nie miał już żadnych podstaw aby tę bramkę po rzucie rożnym anulować i to Liverpool wróci do domów z kolejnym EFL Cup w swojej historii. Ten mecz miał wszystko z wyjątkiem czerwonej kartki. Według współczynnika oczekiwanych goli powinniśmy tego popołudnia zobaczyć nie jednego, a przynajmniej cztery gole. To pokazuje, że bohaterami byli bramkarze obu ekip, którzy spisali się wybitnie, ale w kluczowej sytuacji Dorde Petrović skapitulował i to Liverpool wygrał.