Polskie ligi zawodowe (czyli Ekstraklasa oraz I i II liga) do gry mają wrócić na przełomie maja i czerwca. W Ekstraklasie zawodnicy przejdą 14-dniową izolację sportową, później przewidziano testy na koronawirusa, a w planach dotyczących meczów są nawet elektroniczne gwizdki dla sędziów. Dla amatorskich klubów brzmi to jak opowieść science-fiction. Niektórym trzecioligowcom - o drużynach z niższych lig nie wspominając - brakuje pieniędzy na wodę, a zebranie na treningu wszystkich zawodników jest okazją do świętowania, ponieważ wielu z nich ma obowiązki zawodowe. A to tylko wierzchołek góry lodowej, bo dogranie sezonu oznaczałoby rozgrywanie meczów nie tylko w weekendy, ale również w środy. - Chcielibyśmy dograć ligę, ale u nas sytuacja byłaby bardziej skomplikowana niż w Ekstraklasie, choćby z tego powodu, że w III lidze zawodnicy mają jakąś dodatkową pracę, więc ciężko byłoby, żeby co środę pracodawca ich zwalniał. Szczególnie że region, w którym rozgrywamy mecze, jest dość rozległy i czasem trzeba jechać z noclegiem, więc to są trzy dni wyjęte z życia. Nie za bardzo jestem w stanie sobie to wyobrazić - przyznaje Artur Trębacz, prezes trzecioligowego Hutnika Kraków. Mirosław Hajdo, trener trzecioligowego Motoru Lublin: - W naszej lidze może 2-3 kluby są przygotowane do grania co trzy dni. W pozostałych chłopaki na ogół pracują i to w różnych branżach. Kończą pracę o godz. 15, a piłka nożna jest dla nich dodatkiem. Ciężko pewnie będzie pracodawcom ich zwalniać, bo firmy też będą próbowały się odbić od dna. Jeśli będą musieli, to w większości pewnie wybiorą stałą pracę.