Legia Warszawa straciła praktycznie szanse nie tylko na mistrzostwo Polski, ale nawet na miejsce na podium PKO Ekstraklasy. Puchar Polski dla pogrążonego w kryzysie zespołu, miał być ostatnią szansą na uratowani sezonu i zapewnienie sobie gry w europejskich pucharach. Mistrz Polski bardzo poważnie potraktował więc mecz z II-ligowcami. Trener Marek Gołębiewski wystawił skład najmocniejszy z możliwych. Legia w kryzysie, chaosie, w czyśćcu, oczyszczeniu, korporacyjnych gierkach, dziwnych wywiadach właściciela klubu, nie mogła bowiem zapomnieć o najważniejszym - kibicach. Awantury w Leicester, gdzie chuligani z Legii starli się z angielską policją, a potem palenie czego się tylko dało, podczas meczu z Jagiellonią Białystok, było ostrzeżeniem dla Dariusza Mioduskiego - albo usłyszysz głos kibiców, albo na każdym następnym meczu będzie równie "wesoło". Mówiąc wprost - "Żyleta" postanowiła wymusić na właścicielu, to czego nie mogli wyegzekwować od niego wszyscy medialni krytycy razem wzięci. Uspokoił tylko swoich Kibice od dawna domagali się zmian na najwyższych szczeblach klubu. Wszystkie postulaty były wyrażane na transparentach rozwieszanych na stadionie przy Łazienkowskiej. W skrócie: albo dyrektor sportowy Radosław Kucharski odejdzie, albo na trybunach nie będzie spokojnie. Szantaż wymuszony był sytuacją, do której Mioduski nie powinien w żaden sposób dopuścić - Legia znalazła się w strefie zagrożonej spadkiem. Mioduski nie zamierzał zadzierać z własnymi kibicami, tym bardziej, że i tak planował zatrudnienie nowego trenera Marka Papszuna, albo od 1 stycznia, albo po sezonie. Żeby jednak uspokoić fanów ogłosił szybko, że 1 grudnia nowym wicedyrektorem sportowym zostanie Paweł Tomczyk, były dyrektor sportowy Rakowa Częstochowa, nazywany już w klubie "forpocztą" Papszuna. Prezes uspokoił kibiców, ale... tylko swoich. Fani Motoru nie zamierzali jednak w spokoju obserwować spotkania z mistrzami Polski. O tym, że ostatnio są mocno pobudzeni, można było przekonać się w ostatni weekend w Chorzowie, gdzie doszło do "zadymy" między kibicami Ruchu i przyjezdnymi z Motoru. Rekord Areny Lublin Tym razem jednak było spokojnie. Jedyny incydent to kanonada fajerwerkami, która wyglądała tak, jakby mecz nie był rozgrywany 1 grudnia, tylko 1 stycznia. Dym po tym "sylwestrze" opadał przez wiele, wiele minut. Poza tym na trybunach było spokojnie. Może dlatego, że policja w Lublinie przed meczem z Legią skonsolidowała posiłki z całego województwa. Dziesiątki wozów, steki funkcjonariuszy - to był komitet powitalny dla pociągu specjalnego z 1300 kibicami z Warszawy. Mecz z Legią przyciągnął na trybuny rekordowa liczbę widzów - 14 914. Miejscowi piłkarze, którzy w II-lidze nie dają swoim kibicom powodów do zadowolenia, przegrywając, bądź remisując większość spotkań, postawili się mistrzom Polski i to się mogło podobać. Niespodziewanie jednak już po pierwszym kwadransie gospodarze prowadzili 1:0. Gola strzelił Michał Fidziukiewicz, który w Ekstraklasie w barwach Jagiellonii zagrał całe 10 spotkań, ostatnie w 2013 r. W drugiej połowie Legia nie grała dużo lepiej. W 56. min błysnął jednak Luquinhas, który technicznym strzałem z 17 m, w samo okienko bramki Sebastiana Madejskiego, doprowadził do remisu. Decydujący cios zadał w 72. min najmłodszy piłkarz gości - Szymon Włodarczyk. Syn Piotra, którego gol w Zabrzu dał warszawskiej drużynie mistrzostwo Polski w 2006 r. Sztafeta pokoleń, jakiej dawno w Legii nie było. Mogło być jeszcze piękniej, ale drugiego gola Włodarczyka sędzia nie uznał, bo był spalony.