Ile Katalonia straciła medali MŚ i ME, bo nie istnieje jako państwo, a jej reprezentacja nie jest zrzeszona ani w FIFA, ani w UEFA? Filip Kubiaczyk, hispanista i profesor UAM, autor książki „Historia, nacjonalizm i tożsamość. Rzecz o piłce nożnej w Hiszpanii”: - Niektórzy twierdzili, że kiedy Hiszpania zdominowała reprezentacyjną piłkę w latach 2008-2012, to tak naprawdę wygrywała Katalonia. Piłkarze Barcelony odgrywali wtedy w kadrze La Roja kluczowe role i bez nich nie było wielkich sukcesów. Trudno jednak pod względem prawnym, żeby drużyna Katalonii dołączyła do FIFA czy UEFA. Katalończycy nigdy nie starali się o jej oficjalne uznanie, nawet kiedy tendencje niepodległościowe były tam bardzo silne, czyli aż do referendum w 2017 roku. Spróbowano za to w Kraju Basków i się nie udało. Wydaje się, że wielu katalońskich piłkarzy przyjęło strategię, o której opowiadał kiedyś Pep Guardiola. Skoro ich reprezentacja nie jest zrzeszona w FIFA i UEFA, to grają dla Hiszpanii. Pod przykrywką, bo w hiszpańskich koszulkach i pod hiszpańskim hymnem, ale tak naprawdę dla Katalonii. Łatwo można jednak odbić piłeczkę: jeśli tak bardzo identyfikują się ze swoim regionem, to dlaczego w ogóle reprezentują Hiszpanię? Idealnym przykładem Gerard Pique, który poparł niepodległościowe referendum. - Pique regularnie czynił aluzje dotyczące preferencji politycznych, ale niczego do końca nie można mu było udowodnić. Zaprzeczał chociażby, kiedy przypisywano mu pokazanie środkowego palca podczas hiszpańskiego hymnu. Z drugiej strony, mamy przykład Oleguera Presasa, który odmówił przyjęcia powołania do kadry Luisa Aragonesa. Czuł się Katalończykiem. Uważał, że gra dla Hiszpanii byłaby niezgodna z jego tożsamością, moralnością i przekonaniami. Postawy Presasa i Guardiola są więc w pewien sposób przeciwstawne. Czytam, że tylko 5% mieszkańców Katalonii wierzy w niepodległość. W 2017 roku aż 90% spośród ponad dwóch milionów głosujących w referendum było za odłączeniem od Hiszpanii. Przez siedem lat w Barcelonie nastroje zmieniły się diametralnie? - Barcelona to miasto ogromnie kosmopolityczne, więc siłą rzeczy również w przeszłości mniej niż w innych częściach regionu czuło się w niej wiatr niepodległościowego ruchu. Kiedy jednak w 2018 roku przez cztery miesiące tam mieszkałem, na co drugim oknie i balkonie wisiały flagi niepodległościowe - estelady i oficjalne katalońskie flagi - senyery. Ciekawe, że często w sąsiedztwie flag Hiszpanii, co też obrazowało rozwarstwienie społeczne w niepodległościowej materii. Naiwnie, ale można było myśleć, że Katalonia w magiczny sposób odłączy się od Hiszpanii. - Rozklejano gdzieniegdzie w Barcelonie nalepki, że „to strefa antyfaszystowska” czy też „wolna od faszyzmu”, nazwy ulic ozdabiano hasłem: „Republika Katalońska”, a nieraz naprawdę trzeba było zadać sobie trud, żeby tak wysoko się wdrapać. Kilka dni temu zaś chodziłem po dzielnicy Gracia, słynącej latami z niepodległościowych akcentów, i naliczyłem zaledwie dwie albo trzy estelady, których w centrum miasta właściwie nie ma. Gdyby mierzyć nastroje stołeczne obecnością flag Katalonii, to zgadzałoby się ich ostudzenie w kwestiach niepodległościowych. Nie odbywają się też przecież manifestacje, które żądałyby powtórzenia referendum na wzór tego z 2017 roku. Myślę, że to bardzo wymowne. Podzielili się katalońscy politycy. Części z nich lokalna społeczność zarzuca nieskuteczność. Istotne są także wyroki skazujące dla zaangażowanych w referendum niepodległościowe nacjonalistów i późniejsza ustawa rządu Pedro Sancheza o amnestii. Badania jednoznacznie pokazują, że nadzieję na odłączenie się Katalonii od Hiszpanii żywi stosunkowo niewielu ludzi. W peaku było to 47% populacji wspólnoty autonomicznej. Aktualnie to 30-33%. Niektórzy działacze starają się jeszcze odwoływać do dawnych emocji, ale nic tu w powietrzu nie wisi, w Barcelonie łatwiej natknąć się na demonstracją popierającą Palestynę niż sprawę niezależności Katalonii. Nie wiem, co by się musiało stać, żeby ludzie ponownie poczuli niepodległościowego ducha. Jak blisko Katalonia była od faktycznej niepodległości? - W 2017 doszło do kulminacji procesu inżynierii społecznej. Niepodległościowi politycy z Katalonii twierdzili, że referendum stanowiło konieczność, bo wobec wieloletnich działań hiszpańskiego rządu nie mieli innego wyjścia. Udało im się przekonać dużą część katalońskiego społeczeństwa, że po odłączeniu się od Hiszpanii wszystkim tu będzie żyło się lepiej. Przede wszystkim, że będą mieli więcej pieniędzy. I, że język kataloński przestanie bez zagrożony, choć... nigdy realnie zagrożony nie był. W przestrzeń publiczną rzucano chwytliwe slogany: „Hiszpania nas okrada!”. Populizm? - Oczywisty, choć zawsze można wyszukać statystyki, w których Katalonia wypada gorzej niż Madryt i przekonywać, że to efekt dyskryminującej polityki Hiszpanii wobec tego jednego regionu, którego tożsamość stołeczny rząd próbuje wygumkować. Nigdy nie wierzyłem, że którykolwiek z tutejszych polityków, nawet kiedy dochodziło do referendum i proklamacji niepodległości w parlamencie Katalonii, choćby przez chwilę naprawdę wierzył, że im się to uda. To było niemożliwe przez wzgląd na prawo: konstytucję Hiszpanii i statut autonomii Katalonii. Doskonale wiedzieli, że w pewnym momencie będą musieli się zatrzymać i zawiesić wszelkie działania, bo Mariano Rajoy, ówczesny premier kraju, nastawiony był na wszystko, tylko nie na dialog z katalońskimi niepodległościowcami. Ci skazani później karami od 9 do 13 lat pozbawienia wolności za bunt przeciwko ustrojowi, konstytucji i prawu uzyskali jednak coś, co współcześnie fantastycznie się sprzedaje: mogli przedstawiać się jako więźniowie polityczni, na czym budowali martyrologię i poczucie własnego bohaterstwa. Przy tym niewątpliwie wielu Katalończyków czuje się w pierwszej kolejności właśnie Katalończykami, a nie Hiszpaniami. Katalonię uważają za naród, chcieliby jej niepodległości, ale zbadanie natury ich przekonań wymagałoby pracy, która jest zwyczajnie niewykonalna. Nie tylko trzeba byłoby każdego z nich spytać, dlaczego uważa się za Katalończyka, a nie Hiszpana, ale też zmierzyć nieistniejącymi parametrami, na ile wynika to z faktycznej i świadomej tożsamości, a na ile podyktowane jest to sformatowaniem wieloletnią agitacją katalońskich ruchów niepodległościowych. W tamtym okresie agitatorzy na rzecz niepodległości Katalonii mocno naciskali na później skompromitowanego Josepa Bartomeu, byłego prezydenta FC Barcelony, chcąc zmusić go nie tylko do otwartego poparcia dla ich ruchu, ale też hojności we współfinansowaniu ich działalności z klubowej kasy. Bartomeu był sceptyczny. Jakie podejście ma Joan Laporta, jego następca w roli szefa Barcy? - Prezesura Bartomeu, czyli lata 2014-2020, znacznie osłabiła udział Barcelony jako klubu w ruchu niepodległościowym, bo on po prostu nie za bardzo utożsamiał się z katalońskością. Odmawiał zamienienia Barcy w ramię procesu mającego uniezależnić region od Hiszpanii. Nie chciał na przykład z klubowych pieniędzy finansować kaucji za niepodległościowych polityków, chociażby Artura Masa. Nie zgodził się też na naciski, żeby Barcelona nie rozegrała finału Pucharu Króla z Sevillą w 2016 roku, kiedy wydano zakaz wnoszenia na stadion niepodległościowych flag, który później zresztą zniesiono. Bartomeu szedł na zwarcie z władzami Katalonii, więc tym od pewnego momentu zależało, żeby przestał być prezesem. W żaden sposób oczywiście nie wybiela to wszystkiego złego, co stało się za jego kadencji w Barcelonie, a lista niegospodarności jest naprawdę długa. W temacie przypomnę tylko: w 2017, na skutek starć hiszpańskiej policji z mieszkańcami Barcelony biorącymi udział w referendum, zdecydował, że mecz Barcy z Las Palmas odbędzie się bez kibiców. Uderzało to w ideę „Mes que un club”. W kontraście Joan Laporta początkowo próbował zaakcentować „rekatalonizację”. Na trybuny Camp Nou zaprosił znanego nacjonalistycznego polityka Jordiego Pujola. Na stadionie przywrócił odgrywanie katalońskiego hymnu „Els Segadors”. Oddał miejsce w loży honorowej prezydentowi Generalitat, czyli organu politycznego, w ramach którego zorganizowana jest autonomia Katalonii. Obecnie jednak Laporcie stroni od polityki. Wielu go krytykuje, wydaje mi się to dziwne i nie rozumiem ludzi, którzy twierdzą, że przestał być zwolennikiem niepodległości Katalonii. Moim zdaniem prezydent Barcelony uciekł do przodu. Chce postawić przede wszystkim na wyniki sportowe Blaugrany. Nie chcę być adwokatem Laporty, bo przez lata sporo nabroił, ale myśli pragmatycznie: sukces klubu to sukces jego samego. Laporta jest uzależniony od władzy i sympatii kibiców, a skoro wśród nich temat niepodległości Katalonii przestał być popularny... - To Laporta zamroził tematy polityczne w sposobie prowadzenia klubu. Młodsze pokolenie kibiców Barcelony i Realu jest dalekie od politycznej otoczki rywalizacji tych dwóch potęg. Jeśli już, sprawy rozgrywają się na linii Laporta-Florentino Perez, którzy naturalnie pamiętają o zaszłościach. W książce „Historia, nacjonalizm i tożsamość. Rzecz o piłce nożnej w Hiszpanii” piszę o planetarności Barcy, czyli fanach na całym świecie i globalnej marce, która coraz bardziej dominuje nad tożsamościowym katalońskim kontekstem. Najbardziej doświadczyłem tego, kiedy byłem na meczu Barcelony z Mallorcą. W 17 minucie i 14 sekundzie, co klasycznie nawiązywało do kluczowego w historii katalońskiej martyrologii roku 1714, kibice Barcy wywiesili esteladę i krzyczeli: „Niepodległość!”. To była garstka ludzi. Okrzyki niemal niesłyszalne. A kiedyś to był ważny stadionowy rytuał chociażby podczas El Clasico, prawda? - Cały czas jest, ale coraz słabszy: ktoś zaintonuje „Niepodległość!”, ale w pozostałej części kibiców nie ma woli, żeby to podchwycić. Kiedyś na Camp Nou były estelady, transparenty po angielsku i katalońsku, żółte balony puszczane w powietrze. To już przeszłość, pytanie, dlaczego: czy kibice zawiedli się po referendum, które nie przyniosło zmian, czy może dla nich Barcelona to klub apolityczny, bo nade wszystko sportowy? Tę drugą teorię promować mogłoby ostatnie El Clasico, wygrane 4:0, gdzie jedynym kontekstem był ten piłkarski. Pep Guardiola powiedział kiedyś: „To najmniejszy problem, czy Barca gra w LaLiga, czy nie. Jeśli Katalończycy podejmą decyzję o niepodległości, odpowiednie rozwiązanie zostanie znalezione”. Dla Barcelony gra w lidze katalońskiej byłaby tragedią, prawda? - Gdyby Katalonia uzyskała niepodległość, dopiero zobaczylibyśmy, czy doszłoby do odpływu „Cules”, czy jeśli Barcelona grałaby nie w La Liga, a w lidze katalońskiej czy iberyjskiej, jak to kiedyś Laporta określał, to dalej byłaby atrakcyjna dla masowego odbiorcy. Przypominam też, że gdy w Katalonii zbliżało się referendum, wielu piłkarzy zażądało wpisania do kontraktów klauzul niepodległościowych. Klauzule takie pozwalałby na odejście z Barcelony, gdyby Katalonia odłączyła się od Hiszpanii. Mówimy również o Leo Messim, który nigdy nie wykonał żadnego gestu poparcia dla katalońskiej niepodległości, a przez tutejszych polityków do tej sprawy wciągany był na wszelkie możliwe sposoby. To nie nastąpi, ale naprawdę jestem ciekawy, czy Barcelona, grająca w lidze katalońskiej i znajdująca się przecież poza Unią Europejską, straciłaby swoich „Cules”, czy właśnie jeszcze więcej „Cules” by zyskała, bo odżyłoby hasło „Mes que un club”. Mimo wszystko lokalny nacjonalizm w Hiszpanii nie umarł. Kraj Basków mocno się pod tym względem trzyma. - W Kraju Basków, inaczej niż w Katalonii, cały czas czuć niepodległościowe napięcie. Nie wybrali drogi politycznej, a sportową, bo najpierw chcieli uzyskać przyjęcie ich reprezentacji do FIFA i UEFA. Miała być to „niepodległość piłkarska”, wcale niejednoznaczna z niepodległością Kraju Basków jako taką. Podejrzewam, że chciano zorganizować oficjalny mecz z Hiszpanią na San Mames przy baskijskiej fladze i baskijskim hymnie, a później zobaczyć, czy będą chcieli czegoś więcej. Baskowie wiedzą, że nie ma prawnej możliwości odłączenia się od reszty kraju. Tamtejsi politycy zdają się być zadowoleni z autonomii, którą ich region w ramach Hiszpanii już posiada. Nie oznacza to jednak, że nie chcą wygrywać wyborów i podszczypywać rządu w Madrycie. Taki Athletic Club nie ma żadnych oporów przed oddawaniem hołdu ludziom związanym z grupą terrorystyczną ETA. Trybuny San Mames żyją niepodległościowymi symbolami. Kiedy okazało się, że Bilbao ostatecznie nie będzie gościć Euro 2020, w Kraju Basków nie odbyła się żadna manifestacja, która wspierałaby mistrzostwa Europy w ich stolicy, organizowano tylko te przeciwko temu. Mało tego, reprezentacja Hiszpanii na San Mames nie zagrała od 57 lat. Kraj Basków jest ziemią wrogą La Roja. Mimo że jedyne niepodległościowe referendum miało miejsce w Katalonii, to bardziej czuję baskijskość w Bilbao czy San Sebastian niż katalońskość w Barcelonie... Kryzys przeżywa też Ruch Autonomii Śląska, która cieszy się marginalnym poparciem. Pan widzi jakiekolwiek powiązania między niepodległościowymi dążeniami Górnego Śląska a Katalonią czy Krajem Basków? - W Hiszpanii wynika to ze struktury narodowościowej, zapisów w konstytucji, mozaiki tożsamościowej. Czytałem kiedyś porównania, że w sprawie Górnego Śląska, Katalonii i Kraju Basków jest dużo podobieństw przy sposobach dążenia do autonomii czy niepodległości, ale moim zdaniem to są dwa zupełnie inne światy, inne doświadczenia i staram się traktować je całkowicie oddzielnie. ROZMAWIAŁ JAN MAZUREK