Krzysztof Bienkiewicz, Interia: Pierwsze pytanie może jest banalne, ale wciąż ciekawi mnie pana odpowiedź w tej kwestii. Dlaczego akurat piłka nożna jest najbardziej popularną dyscypliną sportową świata? Z kilku powodów. Po pierwsze: nie ma żadnych ograniczeń co do warunków fizycznych. W piłkę może grać każdy. Nie trzeba mieć wzrostu niezbędnego dla koszykarza, sylwetki do skoków narciarskich, smukłości odpowiedniej dla kolarstwa bądź siły niezbędnej do zapasów czy judo. Po drugie: geografia i klimat. Nie ma kontynentu, wyłączając pewnie Antarktydę, na którym granie w piłkę jest niemożliwe. W pewnych miejscach na świecie nie można uprawiać narciarstwa czy hokeja na lodzie, a dużej część Afryki nie interesują dyscypliny halowe. Ale najważniejsze jest chyba to, że pewnie w żadnej innej dyscyplinie słabszy nie wygra z lepszym. W koszykówce musisz jednak wrzucić trochę piłek, w siatkówce też tych punktów trzeba "ponabijać", podobnie w innych sportach. Zaś w piłce nożnej możesz nawet nie oddać celnego strzału, a wygrać mecz. Rywal może przecież "zafundować" sobie samobója. W popularności piłki istotne są także nieprzewidywalność i dosyć proste zasady, choć te ostatnie ze względu na przepisy sędziowskie ulegają komplikacji. Z drugiej strony nadaje to też pikanterii, bo o czym się teraz najwięcej rozprawia, jeśli nie o kontrowersyjnych decyzjach? W jednym z wywiadów powiedział pan, że prawdziwa piłka jest na niższych poziomach rozgrywek ligowych, czyli np. w Polsce w pierwszej, drugiej lub trzeciej lidze. Jak to się objawia? Jak pan definiuje prawdziwą piłkę? Prawdziwa piłka jest w nawet niższych klasach. Tam nie ma pieniędzy, jest głównie pasja i chęć rywalizacji, bo przecież od tego to wszystko się zaczyna. Sam jako dzieciak grałem na asfaltowych boiskach czy przyblokowym trawniku, gdzie jednym ze słupków było... drzewo. I uderzało się piłkę tym samym obuwiem, które nosiło się idąc następnego dnia do szkoły. Wiem, że czasy się dziś zmieniły, ale podziwiam najbardziej tych, którzy grają w piłkę dla przyjemności, a nie po to, by zarabiać. W zawodowym futbolu są w mojej opinii za duże rozbieżności finansowe między ligami. Dlatego doceniam te małe ośrodki, które próbują coś zrobić wokół piłki, pomimo tego, że budżety są trudne do "spięcia". W takim środowisku wszystko kręci się wokół ludzi, którzy poświęcają swój prywatny czas, by mały klub nie zniknął z mapy futbolowego świata. To tam stawia się pierwsze kroki, a nie w "wygodnych" akademiach. Czy po tylu latach komentowania tej dyscypliny zwraca pan uwagę na inne rzeczy, niż na początku kariery dziennikarskiej? Na pewno. Przede wszystkim zaczynałem w czasach bez Internetu i telefonów komórkowych. Proces przygotowań do meczu wyglądał zupełnie inaczej. Opierał się na prywatnych kontaktach i drukowanych gazetach. Później dzięki Internetowi często byłem przeładowany różnymi informacjami, które powodowały, że nie koncentrowałem się na najbardziej istotnych sprawach. Dziś staram się patrzeć na piłkę inaczej, próbować analizować więcej spraw boiskowych, starać się w miarę możliwości bardziej czytać grę. Nie "przegadywać" transmisji, choć każdy z nas jakby trochę obawia się ciszy. Świętej pamięci Bohdan Tomaszewski, którego często spotykałem w Polsacie, zawsze mi powtarzał, żeby się jej nie bać. Czytanie gry na boisku to najczęściej antycypacja. Przewidywanie kolejnego podania, ruchu przeciwnika lub partnera z zespołu celem bądź zniwelowania akcji bądź stworzenia sytuacji. Czy czytanie gry w trakcie komentowania objawia się podobnie czy to jednak inny proces? Opieram to raczej na obserwowaniu tego, co działo się w poprzednich meczach. Czy są jakieś elementy powtarzalne, czy strategia się zmienia ze względu na przeciwnika, jego profilu, struktury i tak dalej. Często pochopnie oceniamy jakiegoś piłkarza nie wiedząc jakie miał założenia od trenera i zadania do wykonania. Komentując mecze polskich drużyn albo zespołów z polskimi piłkarzami trzeba być wyważonym i ostrożnym. Czasem można kogoś ocenić nie do końca sprawiedliwie. Ja zresztą staram się nie chodzić "od ściany do ściany". Nic nie jest tylko czarne lub białe. Kolor szary też istnieje. Po tegorocznym Euro miałem wrażenie, że polska reprezentacja piłkarska ponownie nie udźwignęła mentalnie wielkiej imprezy. Mamy niemałą grupę zawodników grających w dużych klubach i regularnie o najwyższe stawki, ale w kadrze na mistrzowskim turnieju wciąż mam niedoparte wrażenie, że niektóre spotkania przegrywamy już w szatni. Jaka jest pana opinia w tej kwestii? Największym paradoksem dwóch ostatnich dużych turniejów jest to, że reprezentacja po Euro, gdzie zdobyła zaledwie punkt, zebrała więcej pozytywnych opinii od tej, która na mistrzostwach świata w Katarze wyszła z grupy. Pamiętam jakie było tego podłoże, ale mimo wszystko to dość osobliwa sytuacja. Martwi mnie to, że takie reprezentacje, jak Gruzja, Turcja czy Słowacja, przewyższają nas pomysłem, zaangażowaniem, strategią, bo raczej nie zawsze czystymi umiejętnościami. Nie wymagam od nas medalu ale chcę mieć poczucie, że zespół zrobił absolutnie wszystko, by kibic mógł się z nim identyfikować. Podziwiam fanów, że wciąż jeżdżą po całej Europie za kadrą i dobrze byłoby, żeby mieli świadomość, iż ta wyprawa była warta poświęcenia. I do tego wymagana jest właśnie ta cecha u naszych piłkarzy. Może ten aspekt wymaga poprawienia? Starsi piłkarze tuż przed meczem z Austrią motywowali drużynę dając płomienne mowy o wierze w awans i dumie z reprezentowania Polski, a kilka minut później na boisku dobitnie było widać, że to tylko zbiór wykrzyczanych w szatni banałów. Ciężko mieć poczucie identyfikacji z kadrą czy jakimikolwiek deklaracjami, jeśli za nimi nie idą czyny. Czy myśląc o przyszłości reprezentacji to wyniki odbudują wiarę kibiców w kadrę czy na początek postawa na boisku może zaszczepić jakąkolwiek nadzieję, jak to miało miejsce po meczu z Holandią? Nie chce mi się wierzyć, że komuś, kto przyjeżdża na kadrę, przysłowiowo się "nie chce". To raczej niemożliwe. Pewnie, że dziś brakuje takich ludzi jak Kamil Glik, który, jak to kolokwialnie się mówi, grałby nawet z urwaną nogą. Świętej pamięci Włodzimierz Smolarek, mój ulubiony piłkarz z lat 80-tych, zawsze był w stanie wyszarpać gola w trudnym dla nas momencie. A że dziś zaczynamy się cieszyć z tego, że przegraliśmy "w niezłym stylu", jak to miało miejsce z Holandią, może odrobinę martwić. Zmieńmy dyscyplinę. "Dla mnie szermierka to trening. Uprawianie jej sprawia mi przyjemność, a efektem ubocznym jest to, że uzyskuję w miarę dobrą formę. Szermierka jest bardzo podobna do sposobu, w jaki biegam po scenie. A może biegam tak po scenie, bo uprawiam szermierkę? Tak czy inaczej, w moim przypadku to działa". To słowa Bruce’a Dickinsona, wokalisty zespołu Iron Maiden, który do 23. roku życia uprawiał szermierkę wyczynowo i był w pierwszej dziesiątce najlepszych brytyjskich szermierzy. Panu ten sport również był bliski. Dlaczego? Byłem wielkim fanem Iron Maiden za "młodu", a Dickinsona miałem okazję poznać, kiedy przeprowadzałem z nim wywiad przy okazji jego solowego koncertu w Polsce. To tak na marginesie, a szermierką zainteresowałem się dzięki... szermierce. Konkretnie szpadzistce, Magdalenie Jeziorowskiej, ówczesnej indywidualnej mistrzyni Europy i drużynowej medalistce mistrzostw świata. Kiedy Magda wróciła do kraju z tytułem, ja akurat pracowałem w ośrodku regionalnym TVP w Katowicach i bywałem z kamerą na turniejach pucharu świata na AWFi-e, mistrzostwach Polski albo innych szermierczych imprezach. Chcąc docenić ten sukces postanowiłem zrobić o niej reportaż i... tak się zaczęła nasza bliższa relacja. Dzięki niej byłem z nią na Mistrzostwach Świata w Kapsztadzie czy Europy w Gdańsku, poznałem wielu fantastycznych ludzi z tego środowiska: Monika Maciejewska, Iwona Oleszyńska, Barbara Ciszewska, Robert Andrzejuk, Ryszard Sobczak, Piotr Kiełpikowski, Adam Krzesiński, Sylwia Gruchała czy była minister sportu, wtedy jeszcze nastoletnia Danuta Dmowska. Doświadczyłem mnóstwo pięknych wspomnień i ciekawych przeżyć, gdy na planszy w dużych imprezach rywalizowała moja partnerka. Bruce Dickinson pojawił się w rozmowie nie tylko ze względu na kontekst sportowy, ale również ten, o którym pan już wspomniał, czyli muzyczny. W początkach działalności dziennikarskiej zajmował się pan ciężką muzyką i współpracował m.in. z miesięcznikiem Metal Hammer. Wprawdzie w wywiadach mówi pan, że oddalił się już od takiej muzyki, ale czy jakikolwiek zespół z tych klimatów jest jeszcze panu bliski? Szczerze mówiąc, nie pamiętam już kiedy umieściłem w odtwarzaczu jakąś płytę z taką muzyką. Pracując jeszcze w Metal Hammerze słuchałem dużo elektroniki, co potem, w połączeniu z moimi zainteresowaniami względem techno oraz nowymi znajomościami ze świata dj’skiego w Warszawie spowodowało, że mocno wszedłem w muzykę klubową. W tej cięższej, mniej komercyjnej odmianie, czyli reprezentowanej przez takich artystów jak Nick Warren, John Digweed, Sasha, Hernan Cattaneo i z nowych producentów Simon Doty, który obecnie jest dla mnie absolutnie numerem jeden. Energia w tej muzyce jest podobna do metalu, stąd też transformacja przebiegła dość łatwo. Muzyka była moją drugą pasją po futbolu, ale obie dziedziny mogłem łączyć zawodowo tylko do pewnego momentu. Potem już nie było na to po prostu czasu. Pod jednym z wywiadów z panem, który można znaleźć na YouTubie, ktoś napisał komentarz: "Dożywotni szacunek dla pana Bożydara za wywiad z Chuckiem Schuldinerem". Rozmawiał pan z legendarnym wokalistą zespołu Death? Dawne czasy! Realizowałem materiał dla mojego programu muzycznego w Telewizji Katowice z festiwalu Metalmania. Chuck, mimo dość agresywnej muzyki, jaką tworzył, był niezwykle miłym i pełnym ciepła człowiekiem. Mam mnóstwo dobrych wspomnień z muzykami takich zespołów jak Biohazard, Testament, Tiamat, Paradise Lost, Sepultura, Machine Head, Motörhead, Anthrax, Rammstein. Jedyni, którzy byli - jak to się dziś mówi - "podkozaczeni" to Faith No More. Wyjątkowo arogancka ekipa. A to ciekawe, bo to jeden z ważniejszych zespołów mojej młodości. Bez szukania taniej sensacji, ponieważ to było dawno temu, ale z ciekawości zapytam co się wtedy działo, że odniósł pan takie wrażenie? To było w 1993 roku i porównując z innymi rozmowami, które przeprowadziłem w tamtym czasie, odniosłem wrażenie, że przyjemniej rozmawiało się np. z Deep Purple, a więc zespołem o dużo większej historii i statusie legendy. Zawsze najważniejszy jest człowiek. A często skromniejszy jest ten, który sprzedał miliony płyt niż muzycy, którzy dopiero wchodzą do mainstreamu i mają za sobą pierwszy sukces, jak to w tamtym czasie było w przypadku Faith No More. Jak wspomniał pan wcześniej, obecnie bliższe są panu klimaty muzyki klubowej, którą z tego co wiem nawet uczy się pan tworzyć. Czy w przyszłości planuje pan występy z własnym setem DJ-skim? Chciałbym! Tylko wciąż nie nauczyłem się miksować. Znów pojawia się magiczne słowo - czas. A w zasadzie jego brak. Na razie układam jedynie poszczególne utwory w jedną, moim zdaniem, logiczną całość, a DJ Amarante, czyli Ola Rudnicka, mi je "skleja". Ale stworzenie nawet takiej kompilacji wymaga czasu oraz weny. Obecnie powstaje coś nowego. Muszę w końcu podjechać do Oli i dzięki jej uprzejmości połączyć to w całość. To będzie już bodaj piąta taka kompilacja. Pierwszą złożył mój najbliższy przyjaciel Janusz, kiedyś rezydent "Piekarni" i "Utopi", kultowych stołecznych klubów, których dziś już nie ma. Pana tata pochodzi z Bułgarii. Czy zna pan język bułgarski? Czy kultura bułgarska miała wpływ na to, jakim jest pan człowiekiem? Jako dziecko jeździłem co wakacje do Bułgarii i bez problemu posługiwałem się tym językiem. Wiadomo, że w tym wieku wszystko w mig się "łapało". Żałuję, że później, mimo namów ojca, nie rozmawialiśmy w domu po bułgarsku, bo bym to pielęgnował i dzięki praktyce utrwalił język. Niestety, jak to nastolatek, podjąłem dużo złych decyzji i uznałem, że to nie ma sensu, a dziś wiem, jak było to głupie. Nigdy nie zapomnę mundialu we Francji, w 1998 roku, gdzie nie było Polaków, za to grali Bułgarzy, a ja mimo obowiązków komentatorskich pojechałem z Nantes do Paryża na mecz Nigeria-Bułgaria i wiem, jak go przeżywałem. Wtedy, już jako dorosły mężczyzna, tak naprawdę poczułem więź z ojczyzną taty. To było ciekawe oraz intrygujące doświadczenie. Wróćmy na koniec do piłki i zahaczmy również o emocje. W trakcie ostatnich mistrzostw Europy Cristiano Ronaldo rozpłakał się po niewykorzystanym kilka minut wcześniej rzucie karnym. Kibice i media różnie oceniły to zachowanie, ale mi zapadła w pamięć opinia, która pojawiła się w studio TVP. Stwierdzono tam, że "Cristiano zachował się nieprofesjonalnie". Słysząc to miałem myśl, że żyjemy w ciekawym świecie, który nawołuje mężczyzn do ściągania zbroi i okazywania emocji, a jednocześnie wymaga, żeby to robić, ale tylko w "odpowiednim" momencie. Nie odebrałem tych łez negatywnie, wręcz przeciwnie. Paradoksalnie trzeba mieć niesamowitą odwagę, żeby płakać na oczach milionów widzów. Pozwolić sobie na coś takiego. On, gladiator, twardziel, sportowiec o takim ego? A jednak. To go oczyściło i pozwoliło rozładować napięcie. W tym samym meczu, w konkursie jedenastek, karnego wykonał już z charakterystyczną dla siebie pewnością. Ogólnie jednak to nie był jego turniej i on to doskonale wiedział. Gdyby jeszcze ten obroniony przez Oblaka karny decydował o odpadnięciu Portugalczyków, to byłby balast, który mógłby go uwierać bardzo długo. Pytam o ocenę reakcji Ronaldo, gdyż dwa lata temu pan zdecydował się ściągać zbroję i opowiedział o swoich zmaganiach z chorobą dwubiegunową. Chciałem się zapytać co spowodowało, że chciał pan o tym powiedzieć publicznie. Czy była to potrzeba emocjonalna, element edukacji, zwrócenie uwagi na taką chorobę? Absolutnie tego nie planowałem. To był przypadek. Tak się akurat złożyło, że mniej więcej w tym samym czasie na rozmowę do kanałów YouTube’owych zaprosili mnie Filip Nowobilski, czyli "Duży w Maluchu" i Janusz Basałaj prowadzący "Dwa Fotele". Obaj panowie w trakcie nagrań zapytali o moją historię. O moją kilkunastomiesięczną "wyrwę", kiedy na półtora roku zniknąłem z telewizji. Odpowiedziałem zupełnie spontanicznie i szczerze. Nie było żadnego planu. Nie było żadnej potrzeby czy "dojrzenia do momentu", by się tym podzielić. Nie uważałem, że mam mandat, żeby komuś coś doradzać, edukować lub sugerować takie czy inne rozwiązania terapeutyczno-medyczne albo wskazywać genezę pewnych kwestii. Od tego są fachowcy. A jednak byłem pozytywnie zaskoczony ile osób zgłosiło się później do mnie po radę, ile osób odważyło się napisać do mnie czy nawet zaczepić na ulicy i porozmawiać o kwestiach związanych z dwubiegunówką i uzależnieniem. Natomiast to nie tak, że do czegoś dojrzałem albo uznałem, że wtedy był to właściwy moment. Zastanawiałem się nawet czy po tylu latach jest sens do tego wracać. Okazało się, że jednak tak. Jeżeli pomogłem choć jednej osobie, rozmową lub poprzez danie namiarów na specjalistów, którzy mi pomogli, to już uważam, że było warto. Bardzo dużo ludzi ma niewielkie pojęcie na ten temat. Stygmatyzuje się ludzi z problemami takimi jak tego typu choroby czy np. uzależnienia. W jaki sposób utrzymuje pan równowagę, tak istotną w przypadku choroby dwubiegunowej, pracując w tak bardzo zmiennym środowisku, jakim są media? Czy ma pan codzienne rytuały lub powtarzalności, które pozwalają utrzymywać stabilność? Niestety mój zawód jest totalnie nieodpowiedni dla ludzi z tą chorobą. (śmiech). W zasadzie powinienem mieć taki sam plan każdego dnia, od pory wstawania, spożywania posiłków, odpoczynku, po kładzenie się spać zawsze o tej samej godzinie i utrzymywanie absolutnego porządku, co jest moim największym problemem. Mimo starań, choć nie zawsze usilnych, nie jestem w stanie robić wszystkiego idealnie. W tej pracy jest często "w górę" - musisz czuć przypływ adrenaliny już zaczynając komentowanie meczu i potem mieć umiejętność wyciszenia się po. Tak jak piłkarze po meczu, my też czasem mamy problem z zaśnięciem po pracy za mikrofonem. A zatem to życie na dwóch biegunach - najpierw w górę, potem w dół. A w procesie leczenia chodzi o zachowanie równowagi. Wiadomo, że nie jest to w tym fachu możliwe. Ale trudno sobie wyobrazić bym mógł wykonywać inną robotę. Na szczęście jestem tak długo w procesie terapeutycznym i pod tak fantastyczną opieką, że już sam wiem, kiedy wychyla mnie na tak zwaną górkę lub kiedy zaczynam czuć się za dobrze, by we właściwym momencie się zorientować. A to ważne, bo jak mówią słowa jednej piosenki, im mocniej będziesz leciał w górę, tym boleśniej będziesz spadał. I to najkrótsza definicja tego, z czym mierzy się każda osoba, z taką przypadłością, jak moja.