Maciej Słomiński, Interia: Idą święta, jaki to czas dla ciebie? Jerzy Chromik, dziennikarz sportowy z 40-letnim stażem: - Z upływem czasu coraz mniej ich potrzebuję, bo to zakłócenie rytmu codziennego. Teraz wolę, gdy mój dzień jest podobny do poprzedniego. Często mówiłem w moich redakcjach: jeśli ktoś życzy wesołych świąt, to znaczy, że dba o swoje 3-4 dni w roku. Chciałbym spotkać pierwszego, który pożyczy dobrego okresu między- i poświątecznego. Jak już jesteśmy przy życzeniach, chciałbym, żebyś wytłumaczył młodzieży fenomen "Sportowca". Twoje teksty z tego pisma stanowią lwią część właśnie wydanego "Remanentu", a za twoich czasów tygodnik miał 250 tys. nakładu i niełatwo było dostać go w kiosku Ruchu. Nie licząc prenumerat. A przecież opisywał tylko głupi sport... - No właśnie, sport to tylko zabawa ludyczna, wydawać by się mogło, obszar ludzi o niezbyt szerokich horyzontach. Najlepiej fenomen naszego tygodnika wytłumaczył Andrzej Person, który napisał, że "Sportowiec" był miejscem, w którym powstawała literatura faktu. Chyba nadal lubimy czytać o historiach z życia wziętych. Od wyników meczów były kiedyś gazety, a teraz są portale i wortale. Nie powiem, że się uczyłem na twoim "Sportowcu" czytać, ale prawie. O takim zgrupowaniu kadry ciężarowców czytało się z wypiekami na twarzy. - Wszystko sprowadzało się do autorów. W jednym czasie i miejscu zgromadzili się niezwykli dziennikarze. Będę się upierał, że podział na sportowych i innych jest błędny, a właściwy jest tylko na dobrych i złych. - Ale kiedyś dziennikarz sportowy to był trochę odpad w zawodzie. - Tak się tym innym kolegom po fachu wydawało. Co za filozofia. Pododawał sobie tylko gole, a to nie była wyższa matematyka czy fizyka kwantowa, więc trudno się było pomylić. Jak nie był w sztok pijany na trybunie prasowej, to wynik zapisał raczej prawidłowo. A w redakcji "Expressu Wieczornego" okazało się, że nasz dział sportowy zgarniał codziennie premie za najlepszy tytuł i artykuł. Kolega z politycznego nie wytrzymał kiedyś i powiedział: - Wy to macie dobrze, nikt się was nie czepia i jeszcze dostajecie codziennie nagrody. No to mój zastępca Artur Rolak szybko mu odpowiedział: - To trzeba było się uczyć na sportowego! - Będę się upierał - szacunek dla "sportowych" nie był jednak powszechny. - No nie, bo niektórzy sami byli sobie winni. Za często oglądali mecze po pijanemu. Bywało też inaczej. Siedziałem kiedyś na trybunie stadionu Jagiellonii zaraz po jej pierwszym wejściu do Ekstraklasy. W Białymstoku święto. A obok mnie gość, który po kwadransie zdobył się na odwagę i zapytał: - A w których strojach gra ta Jagiellonia, znaczy nasi? Ja mu na to: - Proszę pana, jest 17. minuta, a pan takie pytanie zadaje? Na co on: - Powiem szczerze: na co dzień zajmuję się rolnictwem w oddziale Polskiej Agencji Prasowej. Wysłali mnie dziś na ten mecz dość przypadkowo, więc próbuję się zorientować, co i jak. Przynajmniej szczerze. A twoja droga? - Pokochałem miasto moich studiów, Wrocław. Chętnie bym z niego nie uciekał, bo wydawało się idealne do życia. Zdałem sobie jednak sprawę, że jeśli będę dziennikarzem we Wrocławiu tudzież Poznaniu czy Szczecinie, to będę miał duży problem z obiektywizmem. Nie znam korespondenta lokalnego, który nie będzie kibicem miejscowej drużyny. Trudno wtedy pisać prawdę. Wiem coś o tym. - Masz wybór, a każdy zły. Albo się z klubem zakolegujesz, albo nie będziesz nic o nim wiedział. Jeśli 30 lat masz pisać o Śląsku albo Lechu, to siłą rzeczy w to wsiąkasz. Chodziłem jako student na mecze Śląska, do dziś są dla mnie ważne, ale to wyjazd z Wrocławia do Warszawy zagwarantował mi komfort pisania prawdy o każdym klubie. A bezterminową przepustkę do zawodu dał ci wywiad z Dariuszem Dziekanowskim z 1984. - Nie da się ukryć. Przez kilka dni zastanawiałem się, czy to może nie tekst "Tu wkracza Kleeberg..." powinien być pierwszy w "Remanencie". Rzecz o jednostce generała Franciszka Kleeberga, która jako ostatnia skapitulowała w kampanii wrześniowej. To fragment reportażu dyplomowego napisanego u Krzysztofa Kąkolewskiego w 1982 roku. Był mroczny stan wojenny, a mimo to miałem dostęp do najważniejszego reportera tamtych czasów, spadkobiercy Melchiora Wańkowicza. Dwa lata moich studiów pomagisterskich nie były więc stracone, chyba zupełnie inaczej niż dziś. Zostałem dobrze nauczony sztuki reportażu, zanim znalazłem się w "Sportowcu". Mistrz Kąkolewski postawił mi czwórkę. To do dziś jeden z moich najlepszych tekstów, dlatego zdecydowałem się go umieścić w "Remanencie". Nie jest o sporcie i potwierdza, że tematyka nie ma żadnego znaczenia. Dobry dziennikarz poradzi sobie z każdym tematem. Czwórka to i tak nieźle. W mojej szkole podstawowej pewna pani mawiała, że Pan Bóg umie na piątkę, ona na czwórkę, a uczniowie co najwyżej na trójkę. - Reportaż o Kleebergu to też rodzaj spłaty długu wobec ziemi ojczystej. Kock jest 20 km od mojego Radzynia Podlaskiego. Na tym Twitterze radzisz sobie jak ryba w wodzie. - Ktoś nawet zażartował, że liczba moich followersów na Twitterze pokrywa się z liczbą mieszkańców rodzinnego miasta w czasach, gdy z niego wyjeżdżałem po maturze. A tak po prawdzie... Bardzo broniłem się przed aktywnością w sieci, w tym na Twitterze. Cięte riposty, które zdarzało mi się rzucać w redakcji, skłoniły Leszka Jarosza do licznych namów, nawet zaczął mnie trochę nękać. Robił to przez kilka miesięcy, aż dopiął swego. Szkoda tylko, że tak szybko ze 140 znaków na Twitterze zrobiło się 280. Uważam, że umiejętność streszczania się jest w moim zawodzie najważniejsza. Jeśli kluczowe informacje adept zmieści w jednym SMS-ie, to dobrze rokuje. Twitter 140-znakowy dawał szansę nieprzypadkowym na krótkie, błyskotliwe riposty. Wolałem tamte tweety. A teraz, gdy jest 280, to czasem trochę na siłę wypełniam wpisy treścią, by wykorzystać dostępny limit. W myśl zasady - zapłacone, trzeba zjeść. - Tego się obawiałem, że pomylisz pytania z odpowiedziami. Nie mamy pańskiego płaszcza i co nam pan zrobi? - Każde następne zdanie jest zbędne. Maciek Biega nauczył mnie, że każdemu początkującemu trzeba wyrzucić pierwszą stronę maszynopisu, którą napisał tylko po to, żeby wziąć rozbieg. Twitter przyczynił się również do wydania "Remanentu". - Kolega "Miał" ze Szczecina wrzucał przed laty na timeline fragmenty moich tekstów ze "Sportowca". To było nawet miłe, ale zaczęło mi to jednak przeszkadzać, bo wiadomo, że wszystko co znajdzie się w sieci, przestaje być twoją własnością. Tracisz to bezpowrotnie. Skontaktowałem się z nim i poprosiłem, żeby tego nie robił, bo chcę wydać książkę. Kolega wysłuchał ze zrozumieniem i ten "Remanent" jest więc także dzięki niemu. On mnie trochę zdopingował do pracy nad tym tytułem i był jednym z pierwszych, którzy go kupili. To miłe, że po latach ma się jeszcze takich czytelników. Wiem, że nie on jedyny kupił twój "Remanent". - Dzięki temu, że sprzedał się cały nakład pierwszego tomu, SQN wyda także trzeci, bo drugi był planowany i tak. Dziękuję. Na początku marca, na 101. urodziny trenera tysiąclecia wyjdzie tom z niepodrabialnymi kalendarzami Kazimierza Górskiego i wspomnieniami jego wybrańców. W trzecim będzie aferalnie i korupcyjnie. To jak wyglądała ta praca w tygodniku "Sportowiec"? Jeszcze dziś widać, że mieliście dużo czasu, by teksty dopieścić. Teraz tego czasu nie ma, jest pogoń za newsem. - Dostanie się na staż do "Sportowca" było nobilitacją i wygranym losem na loterii. Gdy trafiłem tam - młody i nieopierzony - musiałem się szybko wszystkiego nauczyć. Każdy z małego, 10-osobowego zespołu był sobie w stanie spokojnie poradzić z dowolnym tematem, w dowolnym gatunku. Każdy mógł napisać reportaż historyczny, esej o ekonomii, a nawet taki reportaż wcieleniowy, jak zrobił to brawurowo w latach 70. Jacek Snopkiewicz, opisując z bliska pracę śmieciarza w Warszawie. W "Sportowcu" byli bardzo dobrzy dziennikarze, którzy niejako przy okazji kochali sport. Był on ich segmentem pierwszego wyboru, ale gdyby przyszło im pisać o innych dziedzinach życia, to każdy z nich poradziłby sobie w dowolnym tytule prasowym. Jerzy Chromik wydał "Remanent", zbiór tekstów m.in. z tygodnika "Sportowiec" Czy masz gatunek, w którym czujesz się najlepiej? - Na pewno jest to wywiad. Umiejętność rozmowy jest też podstawą dobrego reportażu. Nigdy nie miałem problemu z powiedzeniem "dzień dobry" gościowi, który zawiesza w klubie siatki na bramce. A większość kolegów po fachu pierwsze kroki kierowała do gabinetu prezesa, bo tam można się napić kawy, ewentualnie czegoś mocniejszego i zjeść za darmo. A czy tam można dowiedzieć się prawdy? Obawiam się, że jeśli już, to w śladowych ilościach. Dziś tak, a więc śladowo, sprzedaje się prasa... - Opowiem anegdotę o jednej z upadających warszawskich gazet. Wpadł tam gość do redakcji, krzycząc od progu: "Tak dalej być nie może!". Redaktorzy wychylili głowy z pokojów, co za wariat? A on sforsował sekretariat i dostał się do gabinetu naczelnego. "Dzień dobry! Tak dalej być nie może, ja jestem waszym czytelnikiem!". Naczelny wstał wtedy zza biurka i przejęty wykrztusił: "Aha, to pan, więc proszę bardzo, niech pan spocznie". Szybko dostrzegłeś, że sport, w którym zakochałeś się jako dziecko, nie jest już taki sam? Dziś jest zniszczony przez pieniądze, doping i agentów. Za komuny był też wypaczony, ale chyba inaczej. - Dostrzegłem to już na stażu, ale nie można się nigdy obrażać na rzeczywistość. W tygodniku szybko pojąłem, że o wiele ważniejszy od nadawcy jest odbiorca. Może pisząc prawdę nie będziesz chętnie goszczony w Chorzowie i Szczecinie, ale zdobędziesz wiernych czytelników. Byłem w "Sportowcu" ledwie parę lat, gdy przyszedł dziwny list do redakcji. Pewien ortopeda, który uciekł ze Słupska do RFN, czytywał moje teksty i dość... niespodziewanie zaprosił na finały Euro’88. Zaproponował, że będzie mnie przez miesiąc gościł, woził na mecze, bo... bardzo mu odpowiada sposób, w jaki piszę o sporcie. Potem byliśmy jeszcze razem w Londynie na meczu Anglia - Polska. Na przełomie wieków straciliśmy niestety kontakt. Sprawdzałem niedawno rejestr nekrologów i... Chyba już się nie spotkamy. Jak się nazywał ten pan? - Jerzy Szewczyk, był wziętym traumatologiem. Na zdjęciu zamieszczonym niedawno w "Przeglądzie Sportowym" rozmawiasz akurat z napastnikiem Górnika Zabrze, Ryszardem Cyroniem. Rzuciło mi się w oczy, że trzymałeś długopis w lewej ręce. - Uważam, że to nie przypadek, że wielu prezydentów USA było leworęcznych. Ego mam na dobrym poziomie ligowym, prawda? Zapewne usiłowali cię przestawić na praworęczność? - Jak pisałem dyktando, to pierwsza wychowawczyni pilnowała, bym pisał prawą ręką. Gdy się odwracała, to przekładałem błyskawicznie długopis do lewej i goniłem dyktando. Tak stałem się oburęczny. Mogłem więc podrabiać zwolnienie w dzienniczku prawą ręką, a wypracowania pisać lewą. Dziś trzymam nóż w lewej ręce, a łyżkę przy zupie w prawej. Byłeś konsultantem kultowego "Piłkarskiego pokera". Może wiesz, dlaczego nie powstała druga część? - Mam nadal w "szufladzie" laptopa scenariusz drugiej części, mieliśmy o nim dyskutować z Januszem Zaorskim. Co z tego, skoro biznesmen, który miał dać pieniądze na drugie rozdanie pokera, wycofał się w przeddzień z obietnicy. Może przetłumaczono mu, że organizujemy Euro 2012, sportową imprezę tysiąclecia, a tu ktoś chce żartować z tego święta. To był raczej zły czas na kpinę z piłki nożnej i Józefa Blattera... Czy dziennikarska kuchnia złotych lat prasy lat 80. XX wieku była codziennie przykładem dla adeptów? - Nie chcę odbrązawiać mistrzów, ale miewali chwile słabości zawodowej. Podziwiałem Maćka, że czasami przynosił wywiad zapisany na pudełku papierosów, a powstawało potem dziesięć stron maszynopisu. Albo taki przypadek Krzyśka. Zadzwonił przy mnie do Bońka i powiedział bez ogródek: - Zbyszek, zrobiłem z tobą wywiad. Jak przyjedziesz do Polski, to sobie przeczytasz. Czy w latach 80. obowiązywał taki rygor autoryzacji jak dziś? - Dawałem rozmówcom tekst do przeczytania przed drukiem. Gdy Jacek Żemantowski zobaczył brudnopis "Spowiedzi napastnika", to nakazał mi niezwłocznie autoryzować ten wywiad. Mam do dziś maszynopis z podpisem Darka Dziekanowskiego. Przyjmowano więc, że mocny tekst musi być zawsze autoryzowany. Po "Sportowcu" był "Mecz", którego jednak nie udało wam się wygrać. - Najbardziej doświadczeni koledzy zrozumieli, że "Sportowiec" jako czasopismo wydawane przez Młodzieżową Agencję Wydawniczą (MAW) nie obroni się już po transformacji. Nasz naczelny Jacek Żemantowski walczył, chciał, byśmy wychodzili także po przełomie ustrojowym, ale podjął kilka decyzji, które okazały się błędne. Jedną z nich było związanie tytułu z bydgoską firmą. Okazało się potem, że w szemrany sposób handlowali alkoholem. Postawił nieświadomie na złego konia wydawniczego. Andrzej Person, Maciek Biega, Zdzisław Ambroziak doszli do wniosku, że na nowym rynku trzeba szukać lepszego miejsca. Zaprosili także mnie, co każdego młodego musiało cieszyć. Odszedłem z tuzami zawodu. A Marek Wielgus prowadził firmę fotograficzną, kochał sport, robił świetne zdjęcia. Miał też pieniądze i postanowił w raczkującym kapitalizmie wydawać pismo lepsze od "Sportowca", na dobrym, błyszczącym papierze. Ta przygoda potrwała zaledwie pół roku. Trochę szkoda, bo naszym odejściem zmniejszyliśmy szanse przetrwania na rynku "Sportowca". Jeden z dziennikarzy proroczo przewidział, że "prasa papierowa jest jak samolot bez paliwa: spadnie, tylko nie wiadomo kiedy". - Już w 2005 roku uznałem, że przed prasą nie ma zbyt wielkich perspektyw. Paradoksalnie, znalazłem się na Woronicza nie po to, by się pokazywać na ekranie. Prawie wszyscy trafiają do telewizji, by epatować twarzą, a ja uznałem, że to będzie bezpieczne miejsce na ostatnie lata w zawodzie. Najciemniej jest zawsze pod latarnią. I tak samo jest po drugiej stronie kamery. Tam najłatwiej się ukryć. Czy ktoś z twoich rozmówców w tym czterdziestoleciu obraził się śmiertelnie? - Przestał mnie chyba lubić Marek Leśniak, bo z Maćkiem Biegą opisaliśmy jego ucieczkę do Niemiec. Z dzieciństwa pamiętam, że szczeciński "Valdano" szybko biegał, ale jego wypowiedzi nie należały do najbardziej wysublimowanych, nawet na tle piłkarzy. - Wyraz twarzy bywa mylący. Po jednym z meczów na Bukowej w Katowicach poszedłem na środek boiska, by porozmawiać z Kazimierzem Węgrzynem. Zadałem mu jedno pytanie, potem drugie i okazało się, że odpowiada pełnymi zdaniami. Byłem mile zaskoczony. Czyli kariera medialna pana Węgrzyna nie jest zaskakująca? - Cieszę się, że odnalazł się poza boiskiem, ale drażni mnie każdy ślinotok. To mi nie odpowiada. Sporo widzę sam, bo po to mam duży ekran. Maciek Biega miał takie piękne powiedzenie o nadgadatliwych: "mówią to, co im ślina na mózg przyniesie". Aż tak bardzo przeszkadza ci dziś język, którym mówi się o sporcie? - Jeśli prześledzimy kolumny starych gazet, to język opisu spotkania piłkarskiego, czy ogólnie sportu, prawie się nie zmienił. Ilu zwrotów potrzeba, żeby opowiedzieć o meczu w dowolnej stacji telewizyjnej? Nie wierzę, że jest ich więcej niż 200-250. Co się stało z tą waszą klasą? - Powoli się wykrusza. Dbałem i dbam o relacje z tymi, którzy zostali ze starego składu "Sportowca". Zorganizowałem dwa spotkania w restauracji "Florian" na Chłodnej w Warszawie. Ale to pierwsze było w naszym domu. Powiedziałem do kochanej żony: "Musimy zaprosić wszystkich żyjących". A ona na to: "Spróbujmy również nieżyjących". To taka nasza ulubiona rodzinna anegdota. Zbliżamy się do 45. minuty rozmowy... - "Trzy minuty plus to, co doliczy arbiter" - jak to słyszę, to mam odruch... To ostatnio chyba najbardziej wyświechtana formuła komentatorska. Masz we mnie sojusznika. Niedawno wkręciłem się w rugby i mało co mnie tak wkurza, jak nazywanie Ukraińca Romana Żuka - "Zhukiem". - Transkrypcja nazw rosyjskich i ukraińskich jest dla wielu sporym wyzwaniem. A poza tym teraz prawie wszystko jest brane z angielskiego. Napisałem na Twitterze, że nie ma już Himilsbacha, a my zostaliśmy z tym angielskim. I taka rada na pożegnanie - jak możesz, to wyrzuć z tekstów wyraz "wykonanie". Komentatorzy ciągle mówią: "dobra połowa w wykonaniu Legii". Albo - "dobry set w wykonaniu Świątek". Nie! Po prostu: "dobra połowa Legii" i "dobry set Świątek". To może niebawem zaniknąć, bo Legia nie gra dobrych połów. - Gra czy nie gra. To bez znaczenia. Chodzi o wytrychy językowe. Pamiętam, że koncert to mógł być kiedyś w wykonaniu Orkiestry Symfonicznej Polskiego Radia i Telewizji. To "wykonanie" tam pasowało! Poza tym zwróć uwagę na inny zwrot wytarty do imentu. Teraz już nic się nie zaczyna, nie odsłania, a wszystko rusza! Na przykład wystawa. Też rusza! Może już niedługo zobaczymy tańczące sztalugi. Wchodzimy w doliczony czas gry, a teraz trzeba to spisać. - Współczuję ci, to najgorsza część naszej roboty. Czekam na program, który w pięć sekund umożliwi poprawne przerzucenie do Worda godzinnej rozmowy. Może wtedy wrócę do pisania? Chociaż to i tak postęp w porównaniu z czasami, gdy trzeba było ołówkiem przewijać taśmę magnetofonową do miejsca, gdzie przerwałem spisywanie wywiadu. I od razu przypomniała mi się historia kolegi z "Przeglądu", który będąc pod dobrą datą zapomniał włożyć papier do maszyny do pisania. Po jakimś czasie ktoś mu zwrócił uwagę, a on: "k...a, siedem stron takiego pięknego tekstu". To może na koniec: co tam z tym Szpakowskim kombinujecie? - Nie zapeszajmy. Z Włodkiem Szaranowiczem też miałem napisać książkę. Pandemia chciała inaczej. Jak Darek przejdzie już na zasłużoną emeryturę, to może odpowie szczerze na często zadawane pytanie - gdzie był Szpakowski? Rozmawiał Maciej Słomiński