Od czasu wygranego finału z FC Porto Jose Mourinho nie miał tak niezwykłego dnia, jak wtorkowy wieczór 16 marca 2010 roku. Tytuły krajowe z Chelsea i Interem, to było bardzo wiele, ale nic wobec smaku zemsty na Stamford Bridge. 90 minut zapaśniczego pojedynku rozstrzygnęli dwaj piłkarze, którzy w tej walce wręcz, niemal nie brali udziału. Wesley Sneijder okazał się trzy razy bardziej kreatywny od Franka Lamparda, a Samuel Eto'o skuteczniejszy od Didiera Drogby. Gra tych dwóch ludzi, to także wielkie zwycięstwo portugalskiego trenera: przygarnął ich z radością, gdy plecy pokazały im Real i Barcelona. "The Special One" prowadzący w Italii wojnę ze wszystkimi, okazał się we wtorek zbawcą calcio. Gdyby nie on, Serie A drugi rok z rzędu nie miałaby w ćwierćfinale Ligi Mistrzów przedstawiciela. Pojedynek Carlo Ancelottiego z Mourinho został rozstrzygnięty. Obaj uchodzą za speców europejskich rozgrywek i obaj dostali pracę, by swoją reputację potwierdzić. Wygrać mógł jednak tylko jeden. Z pozoru łatwiej miał Włoch, bo Chelsea to w Europie potęga. Od czterech lat nie przegrała w Lidze Mistrzów na Stamford Bridge (ostatni raz 1-2 z Barceloną w 2006), potem był już zawsze co najmniej półfinał. Wydawało się, że tylko pech staje jej na przeszkodzie, że w tej edycji drużyna wreszcie musi go pokonać. Tymczasem Inter wygrał z nią oba mecze, a prezes Roman Abramowicz jeszcze raz musi zacisnąć zęby. I sięgnąć po portfel, bo zespół mu się starzeje. Nie ma alternatywy w środku boiska, gdy słabo gra Lampard. Inter, który w poprzednich dwóch latach bez podjęcia walki odpadał z Anglikami (Liverpool i MU) zmógł jednego z największych faworytów Champions League. Portugalczyk dokonał tego po włosku, ale bez udziału Włochów, bo wejście Marco Materazziego nie miało dla wyniku na Stamford większego znaczenia. Trafiła kosa na kamień: dominująca fizycznie w Champions League Chelsea, znalazła silniejszego w klinczu i żelaznych uściskach - kogoś, kto nogi nie odstawił nawet na chwilę. Inter przestaje być pośmiewiskiem Europy, przerywa też angielską hegemonię ratując przy tym nadszarpniętą reputację swojego trenera. Sneijder jest tam, gdzie nie ma już Realu Madryt, Eto'o jest tam, gdzie Barcelona bardzo być by chciała. W dzisiejszym meczu ze Stuttgartem na Camp Nou Katalończycy będą bronić reputacji całej Primera Division. Po ich sukcesach w 2009 roku i transferach Realu Madryt za ćwierć miliarda, hiszpańskie plany sięgały jednak detronizacji Premier League. Rzeczywistość okazała się bolesna. Po klubie z Santiago Bernabeu, od ćwierćfinału "odbiła się" Sevilla. Trauma sprzed dwóch lat (porażka w 1/8 z Fenerbahce) znów się we wtorek powtórzyła. A przecież za gospodarzami przemawiało niemal wszystko: bramkowy remis w Moskwie (1-1), własna publiczność i powrót Luisa Fabiano - snajpera nr 1 w drużynie oraz reprezentacji Brazylii. Prezes Sevilli Jose Maria del Nido poprowadził zespół na szczyty, z dna. Wydobył go z II ligi, by zdobyć dwa Puchary UEFA, Puchar Hiszpanii oraz Superpuchary Hiszpanii i Europy. Była niewiarygodna okazja, by pierwszy raz od 1958 roku drużyna zagrała w ćwierćfinale najcenniejszych klubowych rozgrywek. Ale znalazł się w nim CSKA, który niespodziewanie zdobył stadion Ramon Sanchez Pizjuan. Miejsce, gdzie przez dwa lata rezydował zespół otwierający ranking najlepszych klubów świata. Nie będzie w półfinałach Champions League trzech zespołów z Wysp czwarty rok z rzędu. Hiszpanie nie mają w tym jednak żadnego udziału. W ćwierćfinale są dwa kluby z Premier League (MU, Arsenal), jest, co najmniej jeden przedstawiciel Bundesligi (Bayern), jeden zespół z Francji (Lyon, a na 80 proc także Bordeaux), Inter i CSKA. Hiszpanie liczą już tylko na Barcelonę, której fani zwykli rozwieszać transparent informujący świat, że "Catalunya is not Spain". DYSKUTUJ O ARTYKULE Z DARKIEM WOŁOWSKIM! CZYTAJ RÓWNIEŻ: Mourinho najlepszy, Inter w ćwierćfinale LM: Niespodzianka w Sewilli. CSKA gra dalej