INTERIA.PL: Wszystkiego najlepszego z okazji tego znakomitego jubileuszu. Ile pan prezes odebrał już gratulacyjnych listów, SMS-ów? - Przede wszystkim dziękuje bardzo za życzenia. A co do gratulacji - nie liczę tego. Jest tego dużo, choćby od samych pracowników PZPN, około pięćdziesięciu. Zazwyczaj przy takich okrągłych rocznicach każdy sobie robi taki rachunek życiowych dokonań. Jeśli było w pana przypadku, to proszę podzielić się z nami wnioskami. - Powiem tak: jestem w zasadzie spełniony. Będąc zawodnikiem, grając w dwóch olimpiadach zdobyłem dwa medale. Byłem na trzech mistrzostwach świata i wywalczyłem dwa razy trzecie miejsce. Na koniec kariery jestem prezesem PZPN. Czegoż więcej chcieć od życia!? Tylko zdrowia. Panie prezesie, w INTERIA.PL ukazał się tekst podsumowujący pańską karierę. Zastanowiła mnie jedna rzecz. Rok 1973, nie został pan zabrany do Meksyku i USA, a później śp. Kazimierz Górski chciał pana zabrać do Burgas na towarzyski mecz z Bułgarią. Podobno długo nie chciał pan się na ten wyjazd zgodzić, bo czuł się pan urażony, że zabrakło pana na tym wcześniejszym tournee... - Tak było. Ze Stalą Mielec zdobyliśmy tytuł mistrza Polski, zostałem królem strzelców i zabrakło dla mnie miejsca na wyjazd do Stanów Zjednoczonych. Przyszło z kolei powołanie na Bułgarię. Nie chciałem się zgodzić, miałem jednak w klubie wspaniałego prezesa Kazimierskiego - on mi wszystko wytłumaczył i przekonał mnie. Potem zemściłem się na Bułgarach za to, że nie pojechałem. Wygraliśmy 2-0, strzeliłem dwie bramki. To był chyba taki przełomowy moment w pana reprezentacyjnej karierze. - Tak jest. Od tej pory grałem już wszystkie mecze w kadrze. Oczywiście za wyjątkiem tych okresów, kiedy zmagałem się z chorobami i kontuzjami. A najlepszy pana występ? Czy to był mecz z Brazylią, a może inny na MŚ w Niemczech? W grę wchodzi jeszcze Hiszpania, gdzie pełnił pan rolę zawodnika spajającego drużynę. - Wyróżniłbym wszystkie mecze na MŚ. Każdy wiązał się z dużym przeżyciem, każdy był inny. Najlepszy mecz, jaki rozegraliśmy, to było spotkanie Polska - Holandia (4-1) na Stadionie Śląskim w Chorzowie w eliminacjach ME 1976. Zobacz mecz, który prezes Lato uznał za najlepszy w karierze: Na pana miejscu na pewno żałowałbym jednego. Był pan królem strzelców MŚ akurat w czasach, w których nie mógł pan korzystać z ofert z klubów zagranicznych. Wszystko przez tę przeklętą żelazną kurtynę. - Powiem troszkę inaczej, przewrotnie. Za moich czasów grali tacy zawodnicy, jak Beckenbauer i Cruyff. A co możemy powiedzieć o ludziach żyjących wcześniej? O naszych ojcach, dziadkach? Oni nie mieli nawet takich warunków do grania. Ja dostałem swój czas od historii i go wykorzystałem w 100 procentach. Ale, gdyby grał pan na Zachodzie, to chyba ta kariera mogłaby być jeszcze lepsza... - Nie myślę o tym. Teraz kibicuję naszym chłopakom, aby reprezentacja się odbudowała. Żeby mieli tak znane nazwiska, jak Szarmach, Gadocha, Deyna, Gorgoń, Szymanowski, Musiał, Kasperczak. Żeby byli tacy zawodnicy, i żeby kadra grała na MŚ i ME. Nasz felietonista Darek Wołowski "dokopał się" do takich słów, które padły w "Marce", największym hiszpańskim dzienniku sportowym. Jeden z ekspertów piłkarskich napisał tak: "Rozumiem tych wszystkich Messich, Ibrahimoviciów itd. Niech jednak mi młodsi czytelnicy wybaczą, ale dla mnie tymi, którzy naprawdę potrafili grać byli Beckenbauer, Cruyff i Lato". Jak pan reaguje na takie opinie? - Bardzo przyjemnie mi słuchać takich słów, mimo już słusznego męskiego wieku. Wciąż jeszcze się pamięta o wyczynach naszej reprezentacji. Na koniec pytanie o życie poza piłką. Słyszy się opinie, że piłkarzem był pan wybitnym, ale ta kariera polityczna to nie za dobrze wyszła. Czy pan dzisiaj nie żałuje, że był senatorem? - Niczego w życiu nie żałuje. Do żadnej partii nie należałem, a moją misję w Senacie uważam za spełnioną. Rozmawiał: Michał Białoński Czytaj również: Grzegorz Lato - prawdziwa historia Trzy oblicza Grzegorza Laty