Liczba kontuzji, chorób, operacji, wizyt w klinikach odwykowych i psychiatrycznych starczyłaby dla drużyny, a nie tylko jednego zawodnika. Nawet tak niezwykłego jakim był Diego Armando Maradona. Przed zabiegiem operacji zmniejszenia żołądka w 2004 roku osiągnął wagę 120 kg przy wzroście 165 cm. Pierwsze oznaki depresji wielkiego idola Dla swojego organizmu był panem bezlitosnym. Jak bohater gry komputerowej, który po każdej katastrofie ma prawo zacząć natychmiast nowe życie. Pierwsze oznaki melancholii, depresji i skłonności autodestrukcyjnych pojawiły się u Diego już na początku kariery. Jako nastoletni piłkarz Boca Juniors mówił o porzuceniu piłki przynajmniej na jakiś czas: - Ludzie muszą zrozumieć, że Maradona nie jest maszyną do nieustannego produkowania radości - mówił. Sam momentów szczęścia zaznał wiele. Największe wzloty sportowe były jednak zwykle początkiem bolesnych upadków. Jak sensacyjny transfer do Barcelony w 1982 roku, gdy kataloński klub zapłacił za niego rekordowe wtedy 10 mln dolarów. Brutalny atak Baska Andoniego Goikoetxy zdruzgotał jego lewą kostkę i razem z konfliktem z prezesem Barcy Josepem Nunezem stał się impulsem sięgnięcia po kokainę. Przez lata Diego uśmierzał ból istnienia narkotykami, alkoholem, lekami. Z uzależnieniami walczył już do końca. Przyszedł na świat, by swoim kunsztem z piłką u nogi cieszyć miliony ludzi. Stał się postacią tragiczną: wybuchową, emocjonalną, chwilami wewnętrznie sprzeczną, pozbawioną instynktu samozachowawczego. Wychowany w biedzie maleńkiej Villa Fiorito błyskawicznie trafił na szczyty i robił wszystko, by pozostać taki jak był. Wieczny wojownik, buntownik bez powodu, często wykorzystywany przez spryciarzy załatwiających swoje sprawy dzięki jego powodzeniu i sławie. - Dajcie mi żyć moim życiem. Nie chcę być wzorem dla nikogo. Zaczynam się obawiać, że znajdą się tacy, którzy wymyślą sposób, by nękać mnie nawet po śmierci - mówił w 1997 roku po zakończeniu kariery. Symbolicznie stało się to już trzy lata wcześniej, podczas mundialu w USA, gdzie przyłapano go na stosowaniu efedryny. - Ucięli mi nogi. Nie mam już siły, nie widzę powodu, żeby żyć - wyznał wtedy. W ogóle mówił dużo, czasem brzmiał szokująco, wręcz absurdalnie. Zawsze ustawiał się w pozycji outsidera, tropiącego zło w skomercjalizowanym futbolu i świecie. Nazywano go "El Diez" (Dziesiątka). Był żywym symbolem Argentyny - kraju pogrążonego w permanentnym chaosie i kryzysie. Rodacy założyli w Rosario kościół jego imienia, do którego należy około 40 tys. ludzi. Diego stał ponad narodową drużyną Na żywo pierwszy raz zetknąłem się z Maradoną właśnie na jego ostatnim mundialu. Grał w USA jak młody Bóg, gdy został zdyskwalifikowany. Na meczu 1/8 finału Argentyna - Rumunia pojawił się już tylko w loży honorowej. Ze względów bezpieczeństwa wyprowadzono go pięć minut przed końcem. Dramat polegał na tym, że Argentyńczycy przegrywali 2-3 i do końca heroicznie walczyli o prawo do dogrywki. A jednak, gdy Diego podniósł się i ruszył do wyjścia, dziesiątki tysięcy fanów z Argentyny odwróciły się plecami do boiska, by pożegnać swojego idola. Dla nich był ważniejszy niż to co stanie się z drużyną narodową. Gole już nie padły, pokonana Argentyna odjechała do domu na tarczy. Żywiołem Maradony były skrajności. Nawet w czasach największej świetności. Argentyńczycy mówią, że Diego urodził się dwa razy - ten drugi 22 czerwca 1986 roku podczas ćwierćfinałowego meczu mundialu w Meksyku. W zemście za wojnę o Falklandy (Malwiny) wbił Anglikom dwa gole. Pierwszego ręką, tak sprytnie, że przez lata trwały o to spory. Powiedział, że to była ręka Boga, wychodząc na cynika. Wrogów zawsze miał tylu ilu wielbicieli. Do końca nie posypał głowy popiołem, za to sportowe oszustwo stulecia. - To była wspaniała bramka, nie mniej niesamowita niż ta druga. Czułem się wtedy jak biedny argentyński chłopiec, który buchnął portfel bogatemu Angolowi - powiedział. Drugi gol padł cztery minuty później. Diego dostał piłkę na swojej połowie i slalomem usunął wszystkich, którzy stanęli mu na drodze. To była najwspanialsza bramka w historii dyscypliny. - Co można powiedzieć o tej akcji? Że ją wyśniłem w Villa Fiorito. Wyśniłem ją jako malec biegający za piłką bez butów po ścierniskach mojego dzieciństwa. Wszystko spełniło się co do joty. Zaledwie trzy miesiące później, gdy we Włoszech ujawniono, że ma syna poza małżeństwem, mówił, że stracił chęć do życia i nie wie czy jeszcze się podniesie. W Neapolu, gdzie uliczni handlarze sprzedawali flakoniki ze łzami Maradony, którymi świętował tytuły dla Napoli, wielki idol popadał w coraz większe kłopoty. Rękę próbowali mu podać nawet ludzie Camorry. Konflikty z żoną, z córkami, śmierć rodziców - los Maradony dostarczał ciągłych dramatów. Jako trener pracował z kadrą Argentyny, ale też w Zjednoczonych Emiratach Arabskich, Meksyku, lidze argentyńskiej, z kuriozalnym epizodem na Białorusi. Notorycznie wywoływał i podsycał wokół siebie euforię. Jakby żywił się emocjami innych. Wiele razy stawał nad krawędzią i zawsze jakimś cudem unikał nieszczęścia. Obrazek tłumu fanów modlących się pod kliniką, gdzie trafiał wielki idol, powracał co pewien czas. Zasłabł z emocji podczas meczu Argentyny na mundialu w Rosji. Jego ostatnim klubem była argentyńska Gimnasia, którą utrzymał w I lidze. Ale już wtedy media pokazywały jak porusza się z pomocą innych. Znowu miliony fanów wstrzymały oddech pytając "Co będzie z Diego?". Miesiąc temu świętował ostatnie, 60. urodziny. 4 listopada przeszedł udaną operację krwiaka mózgu. Mogło się wydawać, że jest niezniszczalny. Niezniszczalna jest na pewno jego legenda. Gdyby nie było Maradony, należałoby go wymyślić. Dariusz Wołowski