Oto w grze jest nie tylko wymiar czysto sportowy - walka o punkty w Lidze Narodów w sytuacji, gdy Francuzi płyną na fali jak nigdy, a Niemcy są poważnie zagrożeni spadkiem do Dywizji B - ale coś znacznie więcej. Obydwie ekipy wracają na Stade de France w bezpośrednim meczu pierwszy raz po zamachach w 2015 roku. To już bez mała trzy lata. Powiedzielibyśmy, niewiele, choć tak naprawdę zdaje się, jakby minęła cała wieczność. O tym jak wiele piłkarsko zmieniło się od tamtego czasu, niech świadczy fakt, że gdy pierwszy z zamachowców detonował bomby tuż przy Stade de France piłkę miał akurat Patrice Evra, zdziwiony potężnym wybuchem w pobliżu. Jak wszyscy, którzy siedzieliśmy wtedy na trybunach. Dzisiaj Francuz w futbolu nie istnieje, za to do elity wdarł się przebojem Mbappe, o którym wówczas prawie nikt nie słyszał. Drużyna niemiecka też jakby inna, może nawet o dwie klasy gorsza od tamtej ekipy, która miała jeszcze świeżo w pamięci triumf na brazylijskim mundialu. Tylko wspomnienia pozostały wciąż żywe, bo nie mogą być inne. Gdy ludzie tysiącami zaczęli panicznie wbiegać na murawę stadionu kilka minut po meczu, zdając sobie sprawę, że tam się być może najbardziej bezpieczni; gdy tylko szeroki kordon porządkowych zagrodził im przejście do szatni, gdzie niechybnie doszłoby do ogromnego zamieszania; gdy całkowicie zaskoczeni piłkarze zatrzymywali się tuż po ostatnim gwizdku w tunelu przy zejściu z murawy, widząc na ekranie telewizora, jak blisko byli dramatu rozgrywającego się w Paryżu. Gdy wreszcie - zarówno Francuzi, jak i Niemcy - spędzili w szatni grubo ponad pół nocy, ze względów bezpieczeństwa. Nas, dziennikarzy, nie trzymano wtedy na trybunie prasowej aż tak długo, ale wystarczająco, aby przeżywać wszystko z bliska. Dwaj selekcjonerzy i jedna "Loew story" Dlatego emocje towarzyszące dzisiejszemu spotkaniu są nietypowe. Z jednej strony, gra o konkretne punkty i zwycięstwo, które dla obydwu drużyn ma niebagatelne, choć zupełnie inne znaczenie. Nie mówiąc o tym, że rywalizacja sąsiedzka, szczególnie tym przypadku, zobowiązuje. Z drugiej - spotkanie dobrych znajomych, pamiętających co razem przeszli tamtej listopadowej nocy przed raptem trzema laty. "L’Equipe" wykorzystuje nawet zabawną grę słów, pisząc, że między Didierem Deschampsem a selekcjonerem Niemiec wytworzyła się swoista "Loew story". Takim darzą się szacunkiem. Co więcej, jak pisze Vincent Duluc, brzmi to pewnie trochę dziwnie, ale być może pierwszy raz w historii zdarza się - a piłkarskiej na pewno - że gospodarze obawiają się o swoich odwiecznych rywali. Żeby nie zrobić im wielkiej krzywdy, a przynajmniej, żeby trener Loew nie był zagrożony opuszczeniem posady jeszcze bardziej niż obecnie. Proporcja sił jest bowiem daleka od równowagi. Oczywiście, w futbolu wszystko zmienia się tak szybko, że trudno wykluczyć niespodziankę - szczególnie w przypadku Niemców, a jeszcze bardziej dzień po tym, jak skończyło się starcie Hiszpanów z Anglikami - ale dysproporcja bije po oczach. Podczas gdy Niemcy przeżywają jeden z największych kryzysów od dekad, widoczny najpełniej po fatalnym mundialu oraz ostatniej porażce z Holandią u siebie (0-3), Francuzi w ostatnich 22 meczach przegrali tylko raz i to w meczu towarzyskim, wiosną tego roku z Kolumbią (2-3) na Stade de France. Zresztą, w sposób dosyć wyjątkowy, prowadząc wcześniej 2-0. Dlatego Joachim Loew zapowiada na dzisiaj zmiany "taktyczne i indywidualne". Wiadomo, że występ Boatenga jest wykluczony z powodu kontuzji, inna powinna też być linia pomocy (być może do Kimmicha i Krossa dołączy Rudy), z ataku może wypaść Mueller, a zagrozić francuskiej bramce będą starali się najpewniej młodzi Sane, Werner i Gnabry. To ciągle hipoteza, bo niemiecki trener był na ostatniej konferencji tajemniczy, choć zdradził, że dalej ma zaufanie do Neuera, mimo że bramkarz nie jest już tak pewny jak kiedyś. Zwycięskiej drużyny się nie zmienia. Nie teraz Tymczasem Deschamps , który w poniedziałek skończył okrągłe pół wieku najprawdopodobniej wystawi mistrzowski skład z Rosji (z jednym wyjątkiem, kontuzjowanego Umtitiego zastąpi Kimpembe), który nie zawiódł go w pierwszych spotkaniach Ligi Narodów. Spotkanie towarzyskie z Islandią w ostatni czwartek, w którym szansę dostali zmiennicy pokazało, że jednak w większości odstają oni o podstawowej jedenastki, niekoniecznie umiejętnościami, ale nawet bardziej determinacją i zgraniem. Jeśli Kylian Mbappe raz za razem potwierdza, że mimo niespełna 20 lat jest dla tej ekipy nieodzowny - z Islandią uratował remis, gdy na kilka minut przed końcem gospodarze przegrywali dwiema brankami - to jego przesunięcie na środek ataku jest odsuwane w czasie. Giroud ma ciągle niepodważalną pozycję. Ze względu na ogólną równowagę w drużynie, a Deschamps przywiązuje do tego kapitalną wagę. Na zmianę stylu gry, który okazał się skuteczny, też na razie nie ma co liczyć. W drużynie mistrzów świata jest tylko jeden mały zgrzyt. Laurent Koscielny, obrońca z polskimi korzeniami, jeszcze nie tak dawno zawodnik podstawowej jedenastki, doznał poważnej kontuzji ścięgna Achillesa przed mundialem, nie mógł pojechać na swój ostatni wielki turniej, a na dodatek koledzy zdobyli złoto. U zawodnika Arsenalu, który ciągle przechodzi rehabilitację pojawił się trudno skrywany żal, jakoby w czasie niedyspozycji i trudnych chwil, nikt się nim nie interesował. "Kos" wylał wszystkie troski w popularnym programie Canalu+, stawiając małą rysę na ogólnie bardzo pozytywnym wizerunku francuskiej kadry od zakończenia mundialu. Trochę to przerysowane, odpierał zarzuty Deschamps, przypominając, że Koscielny był choćby w szatni tuż po meczu finałowym na Łużnikach, na specjalne zaproszenie, ale nie chciał też za bardzo drążyć, wiedząc, jakie może być rozczarowanie zawodnika, który był tak blisko upragnionego celu, a kontuzja wszystko zburzyła. Zresztą, wielu byłych mistrzów wcale nie potępia obrońcy za taką szczerość. To też idealny przykład, jak cienka, a jednocześnie ogromna różnica jest między mistrzami świata, a tymi, którym mundial uciekł sprzed nosa. Remigiusz Półtorak z Paryża Zobacz wyniki w Lidze Narodów