Co tak utytułowany szkoleniowiec robi w trzeciej lidze, czyli dopiero na czwartym poziomie rozgrywkowym w kraju? Franciszek Smuda: Każdy może sobie myśleć, co chce. Najczęściej pytają mnie, czy znalazłem sobie miejsce na trenerską emeryturę. Ale ja uważam, że emerytura jest wtedy, kiedy człowiek nie może się już ruszać. Dopóki nogi niosą, a głowa pracuje normalnie, można jeszcze w życiu wiele osiągnąć. Zdrowie wciąż mi dopisuje, więc przyjąłem ofertę Widzewa. Ale tylko ze względu na ten klub zdecydowałem się na pracę w 3. lidze, do innej drużyny na tym poziomie bym nie poszedł. Dobro Widzewa leży mi na sercu, bo zostawiałem go w Ekstraklasie i chciałby, żeby wrócił tam jak najszybciej. Chcę w tym pomóc. Trenowanie drużyny z tak niskiej ligi może sprawiać satysfakcję byłemu selekcjonerowi? - Może, może, nie jestem tu za karę. Sam chciałem. Trenowanie cały czas sprawia mi wielką przyjemność, a tu dodatkowo mam duże wyzwanie. Może nawet jedno z największych w karierze, bo przyszedłem do Widzewa w określonym celu. Nie jestem trenerem, który chodzi z zadartym nosem i odcina kupony. Mogę pracować z każdym, a tu czuję się jak u siebie. Na naszych meczach w Łodzi stadion "kipi" i pod tym względem to nie jest żadna 3. liga. Zainteresowanie jest ogromne, na nasze mecze przychodzi ponad 15 tysięcy kibiców, więcej niż w Ekstraklasie. I przez te cztery miesiące nie pomyślał pan: "po co mi to było"? - Absolutnie. To były miesiące ciężkiej pracy, poznawania zespołu i ligi, która była dla mnie czymś zupełnie nowym i może na początku trochę ją lekceważyłem. To jakie są te peryferie futbolu w Polsce? - Widzew działa jak klub Ekstraklasy, ale zdążyłem już dobrze poczuć trzecioligowy folklor. Najlepiej w Morągu, gdzie przed meczem z Huraganem w oknie budynku koło stadionu powitało nas trzech wesołych panów polewających kielonki i zapraszających: "Franiu, chodź na jednego", "Franiu, wygracie?". To było niezłe zderzenie z trzecioligowymi realiami. Przypomniałem sobie wtedy, jak jeszcze niedawno jeździłem po najlepszych stadionach w Europie. Ale nie żałuję. W jedynym z wywiadów powiedział pan, że trudniej wygrać trzecią ligę niż zdobyć mistrzostwo kraju. - Tak uważam. To są naprawdę bardzo trudne rozgrywki. Awansuje tylko jeden zespół, a wszyscy grają z nami, jakby napili się krwi. Łapią ich skurcze, tracą przytomność, bronią bramki w jedenastu. Trenerzy też chcą przechytrzyć starego Smudę. To naprawdę trudny kawałek chleba. Czym różni się prowadzenie zespołu w 3. lidze od Ekstraklasy? - Dla mnie niczym. Ułożyłem pracę tak, jakbym prowadził ekstraklasową drużynę. Na początku widziałem pewne różnice w zachowaniu piłkarzy, ale teraz wszystko jest już poukładane tak, jak lubię. Czasem jeszcze tylko się zapominam i od swoich podopiecznych wymagam takiej gry, jak w Ekstraklasie, bo już chciałbym tam być. Hamuję się, kiedy uświadamiam sobie, że jesteśmy kilka poziomów niżej i wszystko musimy robić małymi krokami. Piłkarze poczuli już twardą rękę Smudy? - Wiedzą, co im wolno. Pod względem dyscypliny, przykładania się do treningów wymagam od nich tego samego, co w zespołach, które prowadziłem do tytułów. Może czasem nawet więcej, ale nie mogę na nich narzekać. Mam fajną grupę. Wypatrzył pan już jakieś perełki, które mogą wskoczyć na ekstraklasowy poziom? - W tej lidze jest kilku fajnych chłopców, ale chyba aż taki przeskok byłby dla nich za duży. Nie jest ich wielu, choć czasem ktoś się wyróżni smykałką do gry. Coś mogło mi jednak umknąć, bo koncentruję się głównie na swoim zespole. Do jakiego Widzewa pan wrócił? - Gdybym wszedł na trybuny, nie wiedząc, w której lidze występuje obecnie ten klub, pomyślałbym, że to Liga Mistrzów. Mam wrażenie, że dzięki upadkowi i odbudowie od najniższych szczebli Widzew stał się silniejszy. Powstał z kolan mocniejszy, co teraz każdy docenia i szanuje. Jest prowadzony na zdrowych zasadach, bez długów i zaległości, ma fajny obiekt i mocnego sponsora. Wszystko działa jak w profesjonalnym klubie. Mogę tylko żałować, że nie było tak 20 lat temu, kiedy zdobywaliśmy mistrzostwo i graliśmy w Lidze Mistrzów. Wtedy sukcesami w Widzewie właściwie zaczynał pan poważną karierę. W tym klubie chciałby pan ją skończyć? - Być może tak będzie. Nie wiem, ale dobrze mi tutaj. Kibice Widzewa to są moi ludzie, jestem z nimi związany, lubię pogadać i widzę, jak bardzo są spragnieni sukcesów. Nie tylko w Łodzi, bo w całej Polsce jest bardzo duża widzewska społeczność, o czym mówią statystyki. Wielokrotnie się o tym przekonuję, kiedy jadąc na wakacje spotykam ludzi na lotniskach, którzy dziękują mi za mistrzostwa Polski z lat 90. Teraz chcę się za tę sympatię odwdzięczyć i pomóc w powrocie do elity. Ekstraklasa też potrzebuje klubu z taką rzeszą sympatyków. Po dwóch dekadach, od kiedy rozpoczęły się pana sukcesy, futbol wygląda inaczej. A jak w tym czasie zmienił się Franciszek Smuda? - Pozostał cięty język, dynamika, żywiołowość. W czasie meczu nie usiedzę w miejscu, ciągle latam przy linii. Wciąż jest we mnie dużo życia i ambicji, chęci wygrywania. W tej lidze może nawet jeszcze więcej. Gdyby to się zmieniło, to byłby mój koniec. Słynnego laptopa wciąż pan jednak nie używa... - Mam go, korzystam w domu, ale dla rozrywki. Gdybym wyszedł na trening z laptopem to byłoby śmieszne. Wolę przebrać się w dres i pokazać chłopakom parę ćwiczeń lub zagrań. Mnie to bawi, gdy trenerzy z komputerem na środku boiska wołają zawodnika i pokazują mu, jak ma kopnąć piłkę. Przecież na końcu i tak liczy się ta okrąglutka gała i zawodnik, a nie jakieś laptopy, czy drony. W roli trenera w Ekstraklasie zaliczył pan 498 meczów i zajmuje drugie miejsce, za Orestem Lenczykiem, po tym względem w historii rozgrywek. Licznik jeszcze ruszy? - Przekręcę go na "500" dla własnej przyjemności i satysfakcji. Wrócę jeszcze na szczyt, mam nadzieję, że z Widzewem i stanie się to szybko. Według moich obliczeń będziemy tam już za dwa i pół roku. A na nowy rok będzie pan życzył sobie awansu do 2. ligi? - Zawsze zdrowie jest najważniejsze. Ja na nie narzekam i oby to się nie zmieniło. A sportowe marzenie to stworzenie mocnego zespołu, no i oczywiście awans. Jego świętowanie w czerwcu może odbyć się już w trakcie mistrzostw świata. O co "Biało-Czerwoni" będą bić się w Rosji? - Pierwszym celem musi być wyjście z grupy. To jest jak najbardziej realne, bo uważam, że obok Kolumbii jesteśmy faworytem naszej grupy. Przede wszystkim mamy bardziej doświadczony i zgrany zespół od Japonii czy Senegalu. Na ten turniej czekam z optymizmem. Czym się różni drużyna Adama Nawałki od kadry Smudy? - Trudno tak porównywać, bo mój zespół opierał się głównie na ówczesnej trójce z Dortmundu i dobrych bramkarzach. Jadąc do Ameryki na mecze z USA i Ekwadorem trudno było zebrać 18 klasowych zawodników. Teraz pod tym względem sytuacja jest o wiele lepsza. Większość kadrowiczów występuje w zagranicznych klubach i to regularnie grają. Kiedyś tak nie było. To już są ukształtowani zawodnicy i jest z kogo wybierać. Mamy bardzo dobrą i doświadczoną drużynę, która nie traci głowy i jej gra bardzo mi się podoba. Rozmawiał: Bartłomiej Pawlak