Środowy mecz w Warszawie, to może nie było wybitne spotkanie, ale obserwowanie na żywo ekipy Carlo Ancelottiego jest doświadczeniem niezwykłym. To jest klasa pod każdym względem - umiejętności piłkarskich, kultury gry, zaangażowania. W drużynie Królewskich jest wielu zawodników, którzy mają na kontach wielkie sukcesy, ale wciąż pokazują, że są nienasyceni. Właśnie determinacja, a w zasadzie jej brak, to tym, co nieraz gubi zespoły naszpikowane światowej klasy piłkarzami. Ancelotti stworzył w Madrycie maszynę złożoną z najwyższej klasy elementów działających na najwyższych obrotach. Że wymienię tylko kilku z nich: Vinicius Junior, Jude Bellingham, Thibaut Courtois, Federico Valverde. Wracając do determinacji - tydzień temu w tym miejscu wspominałem o meczu naszych reprezentantów w siatkówce, którzy w niezwykłych okolicznościach w półfinałowym meczu pokonali ekipę USA. Wyróżniałem Tomasza Fornala, który w oryginalny sposób w trudnym momencie poderwał swoich kolegów do walki o każdą piłkę. Pisałem, że taki syndrom Fornala przydałby się naszym piłkarzom. I oglądając heroiczne boje zwłaszcza Śląska Wrocław i Wisły Kraków, miałem poczucie, jakby zawodnicy tych zespołów wzięli przykład ze swojego kolegi z siatkówki. Osobiście nie wierzyłem, że którejś z tych ekip uda się odrobić dwubramkowe straty z pierwszego spotkania, a jednak do ostatnich chwil przeżywaliśmy ogromne emocje. Jestem pod wrażeniem gry i odporności psychicznej (w serii rzutów karnych) podopiecznych Kazimierza Moskala. Gratulacje należą się też wicemistrzom Polski, czyli Śląskowi. O brak awansu Jacek Magiera i jego zawodnicy mieli słuszne pretensje nie do siebie, a do chorwackich arbitrów tego spotkania. Kibice we Wrocławiu mieli okazję obejrzeć kawał dobrego futbolu na europejskim poziomie, ale niestety sędziowanie wołało o pomstę do nieba. Ekipa Sankt Gallen miała przewagę liczbową nie po pierwszej czerwonej kartce w 77. minucie dla Petkowa, ale od początku tego spotkania, bo sędzia był ich dwunastym zawodnikiem. Śląsk musiał walczyć z rywalem i arbitrami. Niestety sędziowie dopięli swego i w mojej ocenie mocno skrzywdzili zespół z Wrocławia. Po niełatwym boju do kolejnej rundy awansowała warszawska Legia, chociaż rywal (Broendby Kopenhaga) prezentował się lepiej. Czasem w futbolu bywa tak, że do sukcesu potrzebna jest odrobina szczęścia i w czwartek było ono po stronie ekipy z Łazienkowskiej, nawet pomimo tego, że kilku kluczowych legionistów grało poniżej swoich możliwości. Ironią losu jest fakt, że kluczowego gola strzelił jeden z najsłabszych zawodników Legii, czyli Radovan Pankov. Niestety, pomimo sukcesu, na sam koniec, najgorzej spisał się trener Goncaio Feio, ale to temat na następny felieton... Największym piłkarskim rozczarowaniem był występ Jagiellonii. Z czterech polskich drużyn mistrz Polski dostał najsurowszą lekcję futbolu. Trener Adrian Siemieniec zobaczył jak dużo dzieli jego drużynę od średniego europejskiego poziomu, jaki prezentują zawodnicy Bodo/Glimt. Fragmenty dobrej gry, zwłaszcza w drugiej połowie pierwszego meczu, wystarczyły Legii do pokonania Broendby, ale w przypadku Jagiellonii to było o wiele za mało. W przekonującym stylu wygrał rywal, który w dwóch spotkaniach prezentował równy i solidny poziom. I tyle właśnie wystarczyło, żeby pokonać najlepszą drużynę Ekstraklasy poprzedniego sezonu. Progi fazy ligowej Ligi Mistrzów znowu okazały się dla nas zbyt wysokie...