Vicente del Bosque poprowadził "La Furia Roja" do mistrzostwa świata w 2010 r., a w niedzielę potwierdził prymat Hiszpanii na Starym Kontynencie. Ktoś może powiedzieć, że z gwiazdozbiorem połączonych sił Barcelony i Realu nawet teściowa zrobiłaby to samo, ale nawet przedstawiciele Barcy podkreślają jego wagę. - Bez del Bosque nic by się nie mogło udać. On wprowadza spokój, dzięki czemu nie czujemy na boisku nie zżera nas stres, a także potrafi z każdego piłkarza uwolnić to, co ma najlepsze - komplementował tuż po wygraniu Euro 2012 Cesc Fabregas. Przez 110 lat białą koszulkę Realu Madryt zakładały dziesiątki gwiazd. To niemal cud, że nie ma najmniejszego kłopotu z wybraniem tej najjaśniejszej (Alfredo di Stefano). Podobnie było z reprezentacją Hiszpanii, którą prowadziły wielkie trenerskie sławy na czele z Javierem Clemente, czy Jose Camacho. Gdybym miał wybrać swojego, cichego bohatera Realu i reprezentacji Hiszpanii, postawiłbym właśnie na Vicente del Bosque. Właściwie sam już nie pamiętam, po co tam pojechałem? Odwiedzanie stolicy Hiszpanii na początku kwietnia 2000 roku wydawało się kompletnie pozbawione sensu. W tabeli Primera Division Real Madryt oglądał plecy nie tylko Barcelony, ale przede wszystkim Deportivo, Valencii, a nawet Saragossy. Dni jowialnego wąsacza Vicente del Bosque, który w starej, zapyziałej Ciudad Deportiva witał zgraję dziennikarzy przyjaznym uśmiechem każdego ranka, były policzone. Władze klubu czekały tylko na ćwierćfinał Champions League. Broniący tytułu Manchester United miał w nim zetrzeć z powierzchni ziemi słabnącego, hiszpańskiego kolosa. "Chcielibyśmy zobaczyć choć raz, jak uśmiech znika z jego twarzy" - ironizował kolega z dziennika "Marca". Dziwny przybysz z Polski Uśmiech Del Bosque trzymał się jednak mocno. Także po pierwszym starciu na Santiago Bernabeu zakończonym bezbramkowym remisem. Nastrój trenera udzielał się piłkarzom. Byli otwarci dla mediów, jak skazańcy, zdumieni, że jeszcze ktoś w ogóle interesuje się ich losem. A szczególnie jakiś dziwny przybysz z Polski, który powinien był przyjechać do Madrytu dwa lata wcześniej. Wtedy, w 1998 roku, po 32 latach oczekiwania Real odzyskiwał tytuł nr 1 w Europie. Ale w kwietniu 2000 roku? Po co? Raul Gonzalez, Fernando Morientes, Roberto Carlos i Steve McManaman poświęcili mi sporo swojego czasu. Pierwszy poprosił nawet, żebym przysłał mu faksem kopię wywiadu, bo kolekcjonuje rozmowy ze sobą robione w różnych, egzotycznych językach. Po polsku jeszcze nie miał. Rozmawiać nie chciał tylko Nicolas Anelka, krnąbrny Francuz karnie odsunięty od drużyny przez Del Bosque. Trenera w ogóle nie miałem zamiaru prosić o rozmowę, tak jak reszta dziennikarzy przekonany o czekającym go marnym losie. Gdyby instynkt reporterski podpowiedział mi, że to będzie kiedyś selekcjoner mistrzów świata... Ale ten instynkt zapewniał, że ktoś tak bezpośredni, prostolinijny, wręcz ujmujący jest skazany na pożarcie w świecie rekinów futbolu. Del Bosque miał zostać zwolniony, wrócić do pracy z rezerwami Realu. I co ja bym biedny począł z wielkim wywiadem z kimś takim? Czułbym się jak Jan Himilsbach wystawiony do wiatru ze swoim angielskim. Zabrałem moje materiały do Polski, żałując tylko jednego: że nie znalazłem czasu na rozmowę z moim ulubieńcem Fernando Redondo. Zdawałem sobie jednak sprawę, że i tak będą trudności z opublikowaniem wszystkiego. Kogo w Polsce zainteresują kolumnowe wywiady z graczami, którzy nie tylko nie będą mistrzami Hiszpanii, ale zaraz odpadną z Ligi Mistrzów? Valencia grała futbol z innej planety, a Real ją ograł Rewanż na Old Trafford oglądałem już w domu, w telewizji. Dwa gole Raula i genialne zagranie Redondo, który założył Henningowi Bergowi "siatkę" zagraniem piętą, to na zawsze pozostanie mi w pamięci. Ufff, było dobrze, wywiad z Raulem znalazł uzasadnienie. W półfinale na Real czekał jednak Bayern Monachium, który w dwóch meczach grupowych wbił "Królewskim" aż osiem goli. Tu bohaterem został syn marnotrawny - Anelka, przywrócony przez Del Bosque do drużyny. Real jechał do Paryża na finał, gdzie miał się spotkać z Valencią. W Primera Division zdobył z nią ledwie punkt. Na Stade de France gole zdobywali Morientes, Raul, a nawet McManaman - wszyscy bohaterowie moich rozmów. Cieszyłem się jednak umiarkowanie: Valencia Hectora Cupera z Gaizką Mendietą w roli kapitana była wtedy moim ukochanym klubem. Grała futbol z innej planety, ale i ją Real zdołał ograć. Już mniej niespodziewanie niż Manchester i Bayern. Ostatnim wspomnieniem tamtego finału był uśmiech Vicente Del Bosque, praktycznie taki sam, jak wtedy, gdy skazywaliśmy go na dymisję. Dostęp do graczy pilnie strzeżony Kolejny raz do Madrytu wysłano mnie dwa lata później. To była już jednak inna epoka, galaktyczne rządy Florentino Pereza, transfery Luisa Figo i Zinedine'a Zidane'a całkowicie odmieniły królewski klub. Dostęp do graczy był pilnie strzeżony przez trzech rzeczników prasowych. Trzeba było zapisać się na listę i czekać: dzień, dwa, tydzień. Moim zadaniem był wywiad z Luisem Figo, symbolem reprezentacji Portugalii, która na mundialu w Korei miała mierzyć się z zespołem Jerzego Engela.Wszystko w Madrycie wydało mi się już dumne i niedostępne. Familijny nastrój prysł, tylko uśmiech Del Bosque w ogóle się nie zmienił. Z obrazków po treningach pamiętam chyba ze stu dziennikarzy z Japonii, którzy przyjechali do Madrytu na sparing ich reprezentacji z królewskim klubem. Kiedy z budynków Ciudad Deportiva wyszedł Zidane, rzucili się na niego nie prosząc o wywiad, ale o autograf. Padał ulewny deszcz, ale Francuz cierpliwie podpisywał się na koszulkach i w kajetach Japończyków. Gdy poprosiłem o kilka minut rozmowy, odmówił. Zrezygnowany ruszyłem w kierunku bramy. Nagle obok stanął duży, czarny samochód nieznanej mi marki, Zidane opuścił szybę i zapytał: "skąd jesteś?". "Do Polski mam sentyment, debiutowałem tam w reprezentacji Francji" - powiedział. Faktycznie był na turnieju Syrenki jeszcze jako junior. Zamieniliśmy kilkanaście zdań i szyba się podniosła. Parę dni później na Hampden Park w Glasgow "Zizou" zdobył zwycięską bramkę w finale Ligi Mistrzów z Leverkusen. Cieszyłem się, choć mój wywiad i tak by się nie zmarnował. Został opublikowany, jako zapowiedź tamtego niezwykłego meczu. Tajemnica osobliwego uśmiechu Del Bosque Del Bosque? Znowu patrzył na grę z miną Sfinksa, jakby nie do końca rozumiał i podzielał skrajne emocje towarzyszące wielkiej piłce. A potem znów się uśmiechnął. Powie ktoś, że miał powody, prowadzona przez niego drużyna wygrała drugi finał Ligi Mistrzów. Jako piłkarz Realu grał w nim zaledwie raz przegrywając 0-1 z Liverpoolem na Parc des Princes w Paryżu w 1981 roku. Dla mnie tajemnica tego osobliwego uśmiechu wyjaśniła się jednak dopiero osiem lat później po finale mistrzostw świata w RPA. Dziennikarze pytali selekcjonera Hiszpanii: co powiedział swoim piłkarzom przed wyjściem na boisko? Przecież Iker Casillas, czy Xavi Hernandez mimo ogromnych sukcesów szykowali się do meczu swojego życia. Del Bosque nie wspomniał o bolesnej historii hiszpańskiej drużyny narodowej, która nigdy wcześniej nie przywiozła z mundialu nawet brązowego medalu. Nie mówił o dziesiątkach milionów ludzi, czekających na zwycięstwo, jak na katharsis. Nie było żadnych wielkich słów. "Sfinks" rozumiał presję oczekiwań, ale na końcu wszystkiego futbol to dla niego jednak tylko gra. "W ogóle nie rozumiem trenerów, którzy są zawsze niezadowoleni" - wyznał niedawno, a część z nas odebrała to, jako aluzję do obecnego szkoleniowca Realu Jose Mourinho. W RPA Del Bosque nie chciał, żeby jego piłkarze ruszyli na wojnę z demonami przeszłości, ale zagrali normalnie. Po zwycięstwie nad Holendrami sam cieszył się jednak w końcu bardziej niż zwykle. Dariusz Wołowski <a href="http://ding.interia.pl/katalog/#chId630">Dyskutuj o artykule z Darkiem Wołowskim</a> <a href="http://ding.interia.pl/katalog/#chId630">Real od rana do nocy! Bądź na bieżąco i zaprenumeruj wszystkie informacje na jego temat!</a>