Najpierw wyściskali się Messi i Dani Alves. Jeszcze w tunelu prowadzącym na murawę. Dawni koledzy z Barcelony, kiedyś blisko związani także prywatnie, chcieli pewnie rozładować napięcie, które towarzyszyło starciu odwiecznych rywali. Ogromne napięcie. Potem bardziej niż standardowe powitanie wymienili też trenerzy, Tite i Lionel Scaloni. A jednak te wszystkie czułości, tak charakterystyczne w Ameryce Południowej, miały tylko na chwilę przesłonić to, o czym wszyscy wiedzieli jeszcze przed meczem - że na boisku będzie bardzo ostro, bez żadnej taryfy ulgowej. W końcu stawka była ogromna. Powiedzielibyśmy - większa niż zwykle. Nie chodziło w końcu tylko o pognębienie największego przeciwnika. Przecież Brazylia niemal dokładnie pięć lat wcześniej doznała największej klęski w tym wieku właśnie na stadionie w Belo Horizonte, przegrywając z Niemcami 1-7. Kolejna porażka na Mineirao oznaczałaby powrót nie tak dawnych demonów. Mówiąc wprost - gospodarze musieli wygrać. Ale kolejne niepowodzenie Messiego z reprezentacją też tylko przedłużało fatalną klątwę. Wiadomo było zatem, że będą ofiary. Gdy w 12. minucie Paredes nieoczekiwanie przymierzył z daleka, minimalnie chybiając celu, albo gdy chwilę potem ostro starł się z Coutinho, wydawało się, że goście nie odpuszczą, a Brazylia, choć uważana za faworyta, będzie miała szalenie trudną przeprawę. A jednak to "Canarinhos" wyszli na prowadzenie po profesorskim rozegraniu Daniego Alvesa, milimetrowej asyście Firmino i precyzyjnym strzale Gabriela Jesusa pozostawionego przed Armanim zupełnie bez opieki. Brazylijczycy okazali się pragmatyczni do bólu, bo to ich jedyna groźniejsza akcja do przerwy. A Argentyna? Messi bardzo chciał, wracał po piłkę na własną połowę, jak trzeba było, nawet pod pole karne, Kunowi Aguero dwa razy wyłożył idealnie piłkę, ale najpierw na drodze stanęła poprzeczka (po rzucie wolnym), a potem Marquinhos, blokując uderzenie argentyńskiego napastnika w ostatniej chwili. "Albicelestes" sprawiali lepsze wrażenie, po 50 minutach gry mieli na koncie siedem strzałów na bramkę rywali (przy dwóch Brazylii), ale nie znajdowało to żadnego przełożenia na wynik. Co więcej, właśnie wtedy Coutinho zmarnował znakomitą okazję, przenosząc piłkę nad bramką z kilkunastu metrów. Messi odpowiedział błyskawicznie, trafiając w słupek, a gdy niemal idealnie uderzył w rzutu wolnego pod poprzeczkę, bramkarz Alisson efektownie złapał piłkę. To było jak bicie głową w mur, po którym nastąpił zabójczy cios "Canarinhos". Chwila zawahania Argentyńczyków po rzekomym faulu na Aguero (którego nie było), szybka kontra G. Jesusa, a także brak zdecydowania Pezzelli i Otamendiego zdecydowały o tym, że Firmino mógł trafić do pustej bramki. Argentyńczycy nie byli w stanie odpowiedzieć choćby jednym golem. Cóż z tego, że rzucili wszystko na jedną szalę - na murawie pojawił się nawet Paulo Dybala - skoro obrona Brazylijczyków była do końca bardzo szczelna. Zrezygnowany Messi pożegnał się więc z Copa America znowu bez trofeum. A Brazylia awansowała do finału, nie tracąc w pięciu meczach żadnego gola. Jak będzie w niedzielę na Maracanie? Brazylia - Argentyna 2-0 (1-0) Bramki: 1-0 G. Jesus (19.), 2-0 Firmino (71.) Brazylia: Alisson - Dani Alves, Marquinhos (64. Miranda), Thiago Silva, Aléx Sandro - Arthur, Casemiro - Gabriel Jesus (80. Allan), Coutinho, Everton (46. Willian) - Firmino. Argentyna: Armani - Foyth, Pezzella, Otamendi, Tagliafico (85. Dybala) - de Paul (67. Lo Celso), Paredes, Acuňa (59. Di Maria) - Messi - Martínez, Agüero. Remigiusz Półtorak