- Łączyło nas tylko to, że zarówno my, jak i Juventus byliśmy zdobywcami krajowych pucharów. Poza tym różniło wszystko. My byliśmy beniaminkiem II ligi, oni mieli w składzie pięciu mistrzów świata, w tym króla strzelców mundialu, zmarłego dziś Paolo Rossiego. Poza tym najlepszy piłkarz Europy, Francuz Michel Platini i Zbigniew Boniek, którego nikomu reklamować nie muszę - mówi Interii, Lech Kulwicki, ówczesny kapitan drużyny Lechii Gdańsk. W czerwcu 1983 r. lechiści jako klub III-ligowy sensacyjnie zdobyli Puchar Polski. PZPN zastanawiał się czy może nie zgłosić innej drużyny do Pucharu Zdobywców Pucharów, aby uniknąć kompromitacji, ale ostatecznie zwyciężył duch sportu i to gdańszczanie po raz pierwszy w historii klubu zagrali w europejskich pucharach. Losowanie zastało ich na zgrupowaniu na Węgrzech. Zdania były podzielone, ale dominował pogląd, że jak "spaść to z wysokiego konia". Los dał rywala najtrudniejszego z możliwych, ale też najlepszego, jak się uczyć to od najlepszych, Lechia była wtedy bardzo młodą drużyną, na dorobku. Jerzy Jastrzębowski, trener gdańskiej drużyny przed pierwszym meczem w Turynie mówił: - Jestem przekonany o tym, że wszyscy, którzy tu jesteśmy, nie tylko ci, co grają, ale wszyscy, począwszy od masażysty, a skończywszy na lekarzu czy fizjologu, wszyscy udowodnimy, że jeżeli przegramy, to przegramy w walce. Nie oddamy im kawałka pola. Jeżeli będą lepsi, jeszcze raz powtarzam, to chwała im - podejdziemy do tego jak sportowcy, jak mężczyźni do walki. Ale oni nie mają prawa wygrać tego meczu z łatwością. Jeżeli podejdziemy do sprawy ambitnie, z zaangażowaniem, zjednoczeni jako drużyna to wynik może być różny. Może to śmiesznie brzmi, że gramy z Juventusem, a ja mówię, że wynik może być różny, ale taka jest prawda - może się wszystko wydarzyć. Dzisiejszy mecz zależy tylko i wyłącznie od was. Nie nazwiska Rossi czy Cabrini, ale gra na boisku pokaże, kto jest lepszy. Przez pierwsze 20 minut lechiści grali koncertowo zaskakując renomowanego rywala. Niestety wtedy właśnie wydarzyło się nieszczęście. Worek z bramkami otworzył Platini. Zadecydował o tym przypadek. Po dośrodkowaniu bramkarz Tadeusz Fajfer złapał piłkę, ale w powietrzu zderzył się z Andrzejem Salachem, piłka wypadła mu z rąk i Platini otrzymał nieoczekiwanie prezent - bezpańską piłkę i spokojnie posłał ją do siatki. Było 1-0 dla gospodarzy. - Graliśmy starym systemem, ja jako ostatni stoper, przede mną w roli forstopera Andrzej Salach, być może zagraliśmy zbyt otwarcie, może powinniśmy "zamurować" bramkę? - zastanawiał się po latach Kulwicki. Bramki zaczęły padać jedna za drugą. Do przerwy było 4-0, kwadrans po niej Boniek był faulowany w polu karny, a sędzia wskazał na punkt oddalony o 11 metrów od bramki Lechii. Do piłki podszedł Paolo Rossi, ale Tadeusz Fajfer obronił jego strzał! Na łamach doskonałej książki pt. "Lechia - Juventus. Więcej niż mecz" gdański bramkarz mówił o rzucie karnym: - W nocy przyśnił mi się karny, tylko że we śnie strzelał Platini. Jego bałem się najbardziej. Rossiego mniej. Jeszcze zanim uderzył piłkę, wiedziałem, że będę rzucał się w prawo, no i trafiłem. Platini jest bardziej niebezpieczny. Dwa razy mnie pokonał, ale to jest mistrz nad mistrzami. Tadeusz Fajfer obronił w czasie bogatej kariery wiele rzutów karnych, ale to jego zdecydowanie najcenniejszy "skalp". Gracze "Juve" jeszcze dwa razy trafili do siatki i ostatecznie pokonali Lechię 7-0. Mecz rewanżowy zaplanowano w środę 28 września 1983 r. na godz. 15.30. Bramy stadionu otwarto już o godz.11, wkrótce się on zapełnił. W miarę zbliżania się godziny meczu pozajmowane były także okoliczne skarpy, dachy barobusów uginały się pod ciężarem kibiców, a tablicy świetlnej groziło zawalenie. Każdy chciał mieć jak najlepszy punkt obserwacyjny. Na własnym stadionie, zagrzewani przez kibiców, biało-zieloni wznieśli się na wyżyny i zmusili słynnych turyńczyków do maksymalnego wysiłku i do 77. minuty prowadzili 2-1. Dopiero widmo porażki zmusiło Włochów do przeprowadzenia ofensywy, co wiązało się z wejściem na boisko Platiniego. Słynny Francuz nie grał bowiem od początku, co może wynikało ze zlekceważenia rywala. Przekonał się trener Trapattoni, że drużyna z Gdańska ma swoją wartość. Ostatecznie biało-zieloni zeszli z murawy pokonani 2-3. Decydującego gola w 83. minucie zdobył Boniek, który doskonale znał stadion w Gdańsku-Wrzeszczu. Osiem lat wcześniej biegał tu po murawie w barwach II-ligowego bydgoskiego Zawiszy. "Zibi" trafił do siatki po akcji Platiniego i Rossiego. W sumie przegrany mecz, ale publiczność opuszczała stadion w pełni usatysfakcjonowana. Tym bardziej, że spotkanie zamieniło się w wielką manifestację niepodległościową, na trybunach zasiadł lider nielegalnej wtedy "Solidarności", Lech Wałęsa. Mecz został uznany za sportowe wydarzenie XX wieku na Wybrzeżu. Po meczu w Gdańsku Paolo Rossi, piłkarz Juventusu: - Jestem zaskoczony atmosferą tego stadionu. To było coś niezapomnianego. W ciągu krótkiego czasu nasz zespół gościł już po raz trzeci w Polsce, ale serdeczność, z jaką się spotkaliśmy w Gdańsku, przeszła nasze oczekiwanie. Maciej Słomiński Więcej aktualności sportowych znajdziesz na sport.interia.pl Kliknij!