Nie jest biografią piłkarza opowiadającego głównie o rozegranych meczach i zdobytych trofeach. To raczej książka o człowieku, który dzięki piłce mógł sporo doświadczyć i jeszcze więcej przeżyć. Szczery do bólu obraz czasów, w których przyszło mu żyć. Może dla niektórych trochę szokujący, ale z pewnością prawdziwy. Dlatego główny bohater opowieści nie tworzy wyidealizowanego autoportretu, ale jest człowiekiem z krwi i kości, niepozbawionym słabostek, grzechów i grzeszków. - Gdy na potrzeby tej książki przeanalizowałem swoje życie, nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że mogłoby stanowić gotowy scenariusz do filmu. Tylko jakiego? Na pewno sensacyjno-przygodowego, pełnego humoru i niespodziewanych zwrotów akcji. Coś pomiędzy kapitanem Klossem a Jamesem Bondem. I do tego z wątkiem... love story. Jeśli ktoś uważa, że przesadzam, niech najpierw przeczyta, a dopiero potem ocenia - mówi Władysław Żmuda. Fragment Książki "A Ty będziesz Piłkarzem" Jan, idź do apteki Na pewno byłem osobą rozpoznawalną i popularną we Wrocławiu, przede wszystkim ze względu na wielki sukces reprezentacji w mistrzostwach świata w 1974 roku, a także zdobycie medalu olimpijskiego dwa lata później. Przyczyniła się do tego również coraz lepsza gra Śląska, dlatego "pan piłkarz" mógł bez problemu załatwić wiele spraw, wszędzie miał drzwi otwarte. Na przykład znajomy aptekarz załatwiał mi potrzebne lekarstwa. Najczęściej dawało się na wymianę flaszkę. Pieniądze czasami nie miały znaczenia, kwitł więc handel wymienny. Dzięki temu miałem w domu wszystko potrzebne do normalnego życia, choć w sklepach nie było nic. Piłkarzy Śląska szczególnymi względami darzyli dwaj bracia, zwariowani kibice, Andrzej i Kazimierz Buch. Działali w gastronomii, mieli bary w mieście. Jak się do nich szło, wiadomo było, że z pustymi rękami człowiek nie wyjdzie. I, co ważniejsze, na pewno szybko nie wyjdzie. Zawsze nas odpowiednio podejmowali, ale należało przy okazji wypić z nimi kielicha. Na koniec dostawaliśmy paczuszki, a w środku jakaś wędlinka, schabik, szyneczka... Znajomość z nimi, gdy takie przysmaki kupowało się wyłącznie spod lady, była wręcz bezcenna. Imprezy najczęściej odbywały się w magazynku jednego z barów, a później rozwoziła nas do domów swoim wartburgiem pani Basia Buch. Pamiętam, że jeden z pracowników miał na imię Jan. Kiedy Buch mówił "Jan, idź do apteki" - już wiedzieliśmy, że zaraz przyniesie lekarstwo, czyli flaszkę, a jak mówił "Jan, idź do szkoły" - że flaszek będzie pięć! Wtedy jeszcze najwyższą oceną w szkole była "piątka". U Buchów nigdy się nie nudziliśmy, więc czasami przychodziły nam do głowy różne wariactwa. Raz ktoś zaczął podpuszczać bramkarza Zygę Kalinowskiego: - "Kali", tego worka to nie podniesiesz. Wiadomo, że nie odpuścił, musiał pokazać siłę. Złapał za worek, szarpnął i naderwał sobie jakiś mięsień na plecach. Według oficjalnej wersji złapał kontuzję i przez pewien czas z tego powodu nie mógł grać.