Do mniej sympatycznych wydarzeń tego weekendu zaliczyć trzeba "dziurawe ręce" Danijela Madarica, gapiostwo obrońców Lecha i Polonii oraz chamskie zachowanie firmy ochroniarskiej na stadionie Legii. Zapraszamy do lektury naszego tradycyjnego podsumowania kolejki. ASY Piotr Bania (Cracovia) - Do tej pory w lidze zdobyłem w sumie cztery gole, a teraz w jednym meczu prawie wyrównałem to osiągnięcie - powiedział w rozmowie z INTERIA.PL Piotr Bania, strzelec trzech bramek dla Cracovii w meczu z Wisłą Płock. Król strzelców drugiej ligi w poprzednim sezonie, tym samym zamknął usta wszystkim krytykantom, którzy już postawili na nim krzyżyk. Bania z siedmioma bramkami zajmuje 3. miejsce w klasyfikacji strzelców i naszym zdaniem na tym nie poprzestanie. Jeśli dopisze mu zdrowie, to może skutecznie walczyć o koronę króla strzelców z wiślackim duetem Frankowski - Żurawski. Marcin Smoliński (Legia Warszawa) 19-letni pomocnik z Warszawy pokazał, że ma charakter. Marcin Smoliński w 31. minucie derbowego meczu z Polonią - widząc niemoc strzelecką Piotra Włodarczyka - postanowił sam uderzyć na bramkę rywali, zdobywając swojego pierwszego gola w ekstraklasie. Chłopak z Bródna (warszawskie osiedle) jest największą nadzieją kibiców Legii na lepsze czasy. Trzeba przyznać, że Marcin ma wszelkie dane ku temu, aby zostać prawdziwą gwiazdą ekstraklasy, a może i reprezentacji Polski. Oprócz nienagannej techniki i dobrego przeglądu pola, Smoliński ma we krwi ogromne chęci do walki i to z pewnością pomoże mu osiągnąć wymarzone cele. Mieczysław Broniszewski (GKS Katowice) Zatrudnienie Mieczysława Broniszewskiego w Katowicach przynosi pierwsze owoce. Ten doświadczony szkoleniowiec umiejętnie poukładał drużynę GKS-u, która w dwóch ostatnich meczach zdobyła 4 punkty, w tym w sobotę pierwszy na wyjeździe. Katowiczanie zremisowali z Odrą Wodzisław 2:2, prowadząc w pewnym momencie 2:0. Jest duża szansa, że z tym szkoleniowcem spełni się hasło kibiców z Katowic "nigdy nie spadnie, GKS nigdy nie spadnie". Co najważniejsze dla fanów, widać, że piłkarze z Bukowej mają ogromną wolę walki, a to może rokować tylko w dobrą stronę. Piotr Piechniak (Groclin) Powrót do ekstraklasy Piotra Piechniaka wypadł znakomicie. Rekonwalescent z Grodziska przytomnym strzałem głową w 77. minucie derbów z Lechem Poznań uratował wiceliderowi punkt. Remis 2:2 podopieczni Duszana Radolsky'ego zawdzięczają właśnie Piechniakowi, który pojawił się na boisku w 66. minucie, po długiej i ciężkiej kontuzji. W marcu tego roku w rewanżowym meczu z Bordeaux w Pucharze UEFA pomocnik Groclinu zerwał wiązadła krzyżowe przednie. Po skomplikowanej i długiej rehabilitacji Piechniak wrócił do gry i zdobył bramkę. To chyba najwspanialszy prezent za cierpienie i cierpliwość. Tomasz Frankowski (Wisła Kraków) "Trzynastka" była w niedzielę szczęśliwa dla Tomasza Frankowskiego. W tej właśnie minucie meczu z Górnikiem Zabrze "Franek" strzelił swojego setnego gola w barwach krakowskiej Wisły. Lider klasyfikacji strzelców ekstraklasy mógł jeszcze przynajmniej dwa razy wpisać się na listę strzelców, ale zabrakło precyzji. - Jestem zadowolony, ale i zmartwiony dwoma zmarnowanymi wybornymi okazjami. Czasami tak to po prostu bywa, ale to kiedyś minie i znów będę strzelał bramki - stwierdził po meczu napastnik "Białej Gwiazdy". CIENIASY Obrońcy Lecha Poznań Około godziny 19:45 obrońcy Lecha zapadają w sen. Zamiast skupić się na grze i nie dopuszczać rywali do sytuacji strzeleckich, lechici snują się jakby ich myśli opanował Hypnos (w mitologii greckiej i rzymskiej uosobienie snu). W takich chwilach piłkarze z Poznania nic nie widzą, nie reagują na krzyki z ławki trenerskiej, nie widzą nawet transparentu na trybunie o wymownej treści "Dla was żel, fury i kasa - dla nas wstyd". Przebudza ich dopiero radość przeciwnej drużyny po strzeleniu bramki, jak to miało miejsce w meczu z Groclinem. Przy Piechniaku, który zdobył wyrównującą bramkę, w promieniu trzech metrów nie było żadnego obrońcy. Może trener Czesław Michniewicz powinien każdemu obrońcy dać do wypicia filiżankę czarnej kawy, aby sen nie przeszkadzał im w grze? Danijel Madarić (Zagłębie Lubin) Chorwacki bramkarz Zagłębia - ucząc się języka polskiego - chyba słuchał ostatnio piosenek zespołu Shakin'Dudi. "Au sza la la la mam dwie lewe ręce" nucił sobie Madarić pod nosem w końcówce meczu z Pogonią Szczecin. Owszem miał powody do radości, bo jego zespół prowadził 2:1. Jednak w ostatnich sekundach spotkania Chorwat chyba pomylił słowa i zaśpiewał nieco głośniej "Au sza la la la mam dziurawe ręce". W tym samym momencie piłka po lekkim strzale Łukasza Trałki przeleciała mu najpierw przez ręce, później miedzy nogami i wpadła do bramki. Teraz działacze Zagłębia powinni zaśpiewać Madaricowi kolejny wers piosenki Irka Dudka "Au sza la la la nie masz pieniędzy"... Jakub Wierzchowski (Wisła Płock) Miał być talentem na miarę największych polskich bramkarzy. Był nawet zmiennikiem w reprezentacji Polski Jerzego Dudka za kadencji Jerzego Engela. Teraz, mówiąc o kolejnej zmarnowanej karierze, można już przywoływać jako przykład Kubę Wierzchowskiego. Trzy ze straconych przez Wisłę Płock bramek w meczu w Krakowie obciążają konto bramkarza. Fatalna dyspozycja, złe wyjścia na przedpole i odbijanie strzałów pod nogi rywali to największe grzechy Kuby, któremu zarobkowy wyjazd do Bundesligi najwyraźniej przeszkodził w prawidłowym rozwoju bramkarskiego fachu. Ochrona na stadionie Legii Warszawa Derby Warszawy były bez wątpienia wydarzeniem 11. kolejki ekstraklasy. Zainteresowanie kibiców i mediów na derbach jest zawsze ogromne. Dziennikarze z chęcią opisaliby atmosferę piłkarskiego święta, ale jak mają to zrobić skoro ochroniarze im na to nie pozwalają. Paweł Wilkowicz z "Rzeczpospolitej" i zastępca redaktora naczelnego "Przeglądu Sportowego" Dariusz Tuzimek czekali po meczu na zawodników obu drużyn. Nie doczekali się ponieważ ochroniarze postanowili siłą usunąć natrętnych pismaków. Jeśli tak mają wyglądać zmiany na lepsze w stołecznym klubie, to aż strach pomyśleć co będzie przy okazji innych spotkań. Defensywa Polonii Warszawa Do 30. minuty derbowego pojedynku z Legią defensorzy Polonii spisywali się całkiem nieźle. Wystarczył jednak gol strzelony przez Marcina Smolińskiego, by obrona "Czarnych Koszul" rozsypała się jak domek z kart. W ciągu następnych pięciu minut piłka trzy razy lądowała w siatce Polonii i marzenia o korzystnym rezultacie na Łazienkowskiej trzeba odłożyć przynajmniej do przyszłego roku.