W środowe popołudnie w Gdyni zaczyna się mecz o pierwszoligowe punkty między miejscową Arką, a Zagłębiem Sosnowiec. Mecz jakich wiele przed nim, a jednak niezwyczajny, symboliczny. Na ławce trenerskiej gości świeżo zatrudniony Kazimierz Moskal, u boku jego etatowy asystent, Maciej Musiał. Adam Musiał, zmarły kilka godzin wcześniej, ojciec Macieja, sporą część piłkarskiego życia spędził dosłownie cztery kilometry od areny środowych zmagań, przy ulicy Ejsmonda, gdzie w latach 70. XX wieku grała Arka. Adam Musiał był urodzonym wiślakiem, legendą "Białej Gwiazdy", ale część swego piłkarskiego życia związał z Trójmiastem. Czemu w ogóle Adam Musiał odszedł z Wisły? Nie jest tajemnicą, że nie darzyli się sympatią z trenerem Orestem Lenczykiem, odszedł w połowie sezonu 1977/78. Przeszedł do niżej notowanej Arki Gdynia, którą prowadził Jerzy Steckiw, wcześniej szkoleniowiec Wisły. Nie mógł wiedzieć, że w ten sposób przejdzie mu koło nosa tytuł mistrzowski dla "Białej Gwiazdy". Przychodząc do Arki zastrzegł w kontrakcie, że nie będzie występował w meczach przeciw Wiśle Kraków. - Trener powiedział Adasiowi, żeby wyszedł na rozgrzewkę, założył dres na koszulę, żeby trochę postraszyć Wisłę - Bogusław Kaczmarek, wtedy zawodnik Arki Gdynia, wspomina mecz decydujący o mistrzostwie Polski. - Na strachu się skończyło, zgodnie z umową Musiał nie zagrał, jego ukochana "Biała Gwiazda" wygrała 3-1 i zapewniła sobie tytuł. To był człowiek z ogromnym dystansem do siebie, uwielbiający się śmiać, najbardziej z siebie. - Świetny piłkarz i doskonały kolega. Od razu wkomponował się w naszą drużynę. Najbliżej był z "Bobo" Kaczmarkiem - mówi mózg środka pola ówczesnej Arki i najlepszy piłkarz w jej dziejach, Janusz Kupcewicz. - Co nas zbliżyło? To, że graliśmy razem na lewej stronie boiska. Czesiek Boguszewicz musiał przedwcześnie zakończyć karierę z powodu kontuzji oka, wtedy jego miejsce na lewej stronie obrony zajął właśnie Adam. To była przyjemność z nim grać. Graliśmy systemem 1-4-3-3, w środku pomocy nasz dowódca Janusz Kupcewicz, po bokach Andrzej Dybicz i ja - jego "bodyguardzi". To był złoty czas dla Arki i złoty czas dla naszej piłki - opowiada Bogusław Kaczmarek. Ale na jeden mecz kontraktowy zapis o zakazie gry przeciw Wiśle Kraków przestał obowiązywać. Finał Pucharu Polski w 1979 roku odbywał się w Lublinie, Arka Gdynia pokonała w nim "Białą Gwiazdę" 2-1. Adam Musiał grał 90 minut i po końcowym gwizdku wzniósł krajowy puchar. Na stronie HistoriaWisły.pl czytamy: - Musiałem grać w Pucharze Polski przeciwko Wiśle i niestety to Arka zdobyła Puchar, wygrywając mecz z Wisłą. Koledzy z drużyny Arki mieli do mnie potem pretensje, bo rzeczywiście grałem bardzo słabo. W pokonanym polu znalazł się najbliższy kolega Musiała w drużynie Wisły, bramkarz Stanisław Gonet. - To był czas, że polscy piłkarze nie odpadali z europejskich pucharów w wakacje. W listopadzie 1976 roku Wisła grała w Brukseli z RWD Molenbeek. Była dogrywka, w setnej minucie jeden z Belgów podeptał Goneta, zaraz zaliczył nokaut z rąk "Blaszki", który solidarnościowo wypłacił blaszkę za przyjaciela. To były takie początki "Solidarności" - w swoim stylu ze swadą wspomina "Bobo". - Bywało, że po meczu ligowym Arki zostawaliśmy w Krakowie i nazajutrz z Adamem braliśmy udział w rozruchu z piłkarzami Wisły. Inne czasy niż dziś. Tak jak to, że medalista mistrzostw świata po zakończeniu kariery pracował fizycznie w USA. Adam miał lęk wysokości, na dole był "flagmanem", pracował m.in. z innym Adamem, Nawałką. Miał bardzo barwne życie - to znów Kaczmarek. Losy "Boba" i Adama Musiała przecięły się ponownie w latach 90. XX wieku i ponownie w Trójmieście. Lechia Gdańsk była nazywana klubem "Solidarności", ale paradoksalnie po transformacji ustrojowej popadła w tarapaty finansowe. Bieda sprawiła, że skład był prawie całkowicie juniorski, nazywano ją "najmłodszą drużyną szczebla centralnego" lub "dziećmi Boba". Gdy dzieci dorosły, a klub przekształcono w spółkę FC Lechia, w klubie pojawiły się środki, by zaatakować Ekstraklasę. W wyborze swego następcy brał udział "ojciec" Kaczmarek. Rozpatrywano Pawła Kowalskiego, ostatecznie na sezon 1992/93 zaangażowano Adama Musiała. To było spore wydarzenie, by II-ligowiec zatrudnił trenera roku tygodnika "Piłka Nożna". Za kadencji Musiała Lechia grała futbol prawdziwie kawaleryjski, jego symbolem był domowy mecz ze Stilonem Gorzów. Po 27. minutach goście objęli czterobramkowe prowadzenie. Duża część kibiców zdegustowana wyszła ze stadionu, z czego większość, by ukoić smutki w położonym obok przystanku SKM Gdańsk Politechnika barze "Max". Sprintem jednak wracali, bo w 87. minucie Lechia wyrównała na 4-4, a potem miała jeszcze piłkę meczową, by wygrać. Nie udało się. Za tydzień piłkarze Musiała pojechali do Legnicy. Do przerwy było 3-0 dla Miedzi, trener wyszedł ze stadionu i pojechał do domu, bo okazało się, że ma pociąg i musi jechać. Zespół został i przegrał 0-5. Kapitanem tamtej drużyny był Tomasz Unton. W wywiadzie dla portalu LechiaHistoria.pl mówił: - Któregoś dnia przyszedłem na trening, trener woła mnie do siebie, jak fotograf? Nie wiedziałem o co chodzi. A było tak: poprzedniej nocy prawie całym zespołem byliśmy w Balladynie, następnego dnia w "Wieczorze Wybrzeża" na pierwszej stronie była czarna plama z podpisem: “tu miało być zdjęcie jak się bawią piłkarze Lechii". Była impreza, alkohol na stole i ktoś zrobił zdjęcie. Złapaliśmy tego fotografa, wyciągnęliśmy mu film, więc wszystkie zdjęcia miał prześwietlone, by nie było śladu. O 1 w nocy trener Musiał miał telefon czy wie, gdzie się bawi jego zespół. Gdy wyjaśnił, że o wszystkim wie, mówię mu: wszystko załatwione, fotograf żyje. Do Ekstraklasy nie udało się awansować. - Po jesieni było trzecie miejsce i szansa na awans. Ale wówczas podczas wigilii klubowej Adam Musiał wstał, powiedział "skończyły się pieniądze" i to był jasny dla nas sygnał. Byłem wtedy kapitanem drużyny, często rozmawialiśmy i mogę powiedzieć, że to był facet, który czuł piłkarza, nigdy go nie skrzywdził. Właśnie to "czucie" podkreśla wielu piłkarzy dzisiejszej Ekstraklasy, którzy najbardziej lubią, gdy mecze sędziuje drugi syn Musiała, Tomasz. Mały Tomek często wtedy spędzał wolny czas na krytej trybunie stadionu w Gdańsku-Wrzeszczu i podziwiał grę syna Bogusława Kaczmarka, Marcina. - Ostatnio rozmawiałem z Adamem po śmierci Marka Bąka, ówczesnego kierownika drużyny Lechii, dwa lata temu. Co tam się stało? No wiesz, Marek nie miał połowy żołądka. "Bobciu", ja nie mam całego i żyję! - zachrypniętym głosem powiedział Adam. Taki był, autoironiczny i z ogromnym dystansem do końca - kończy Bogusław Kaczmarek. Maciej Słomiński