Przemysław Kazimierczak, bo o nim mowa, twardo stąpa po ziemi i wie, jak wiele pracy go jeszcze czeka, zanim ewentualnie zakotwiczy w pierwszej drużynie Boltonu Wanderers. Na razie bramkarskiego rzemiosła uczy się w tamtejszej akademii piłkarskiej. Z Przemkiem spotkałem się na warszawskim lotnisku imienia Fryderyka Chopina. Właśnie wracał do Boltonu po raptem kilku dniach spędzonych z rodziną w Łodzi. - Trafiłem w taki termin, że mnóstwo znajomych było na wakacjach. Ale mimo to cieszę się, że przyjechałem - mówił były golkiper ŁKS. Przyznaje, że brak najbliższych, to obok niezliczonych plusów największy mankament pobytu na Wyspach. - Byłem na wakacjach w Polsce od połowy maja do drugiego lipca. Świetnie się bawiłem. Gdy wróciłem do Anglii, strasznie za tym tęskniłem. Musiałem przyjechać, bo już nie mogłem wytrzymać - wyznał, po chwili dodając, że życie w Boltonie jest... nudne i monotonne. - Niemal codziennie chodzimy do kina bądź na zakupy. Jeśli jestem zmęczony, oglądam filmy, surfuję po Internecie, gram w gry komputerowe - słowem: nudzę się. Jeszcze przed rozmową ofiarowałem Przemysławowi kilka polskich gazet, w których znajdywały się materiały o najbliższej mu osobie w położonym nieopodal Manchesteru mieście - Jarosławie Fojucie. Obaj mieszkają u jednej z angielskich rodzin, więc zaraz po powrocie na Wyspy Kazimierczak przekaże koledze rodzimą prasę, której łamy zdobią artykuły poświęcone właśnie Jarkowi. Obaj nie kryją przywiązania do nowej familii. Spędzili z nią nawet wakacje! - Dziękuję im bardzo za to, co dla mnie robią. Zawsze jednak to biologiczna rodzina będzie na pierwszym miejscu, ale angielska jest w porządku - twierdzi. - Zbierają artykuły o Jarku i o mnie. "Angielska mama" ciągle podpowiada mi, co mam robić. Kocha futbol, kocha Bolton - dorzuca. - "Angielski ojciec" też jest sympatyczny, jest takim cichym człowiekiem, ma większy dystans do tego, co robię. Ale też mi podpowiada, też chce, bym coś osiągnął. Każdego dnia pyta: "Jak było na treningu?" - zwierza się. - A jak jest? - pytam. - Piekielnie ciężko. Kiedy pojechałem do Anglii, zobaczyłem, jak wygląda praca. Nie spodziewałem się, że można tak ciężko pracować na boisku. Tutaj wiedzą, po co trenować, jak widzą stadiony i wielkie pieniądze - wylicza. W obliczu niedawnego zawodowego awansu Fojuta Kazimierczak mógłby czuć presję mediów wywieraną na jego osobę. Trudno jednak spodziewać się od tak młodego gracza, by już teraz ruszył na podbój najstarszej ligi świata. - Daję sobie rok na wywalczenie miejsca w pierwszej drużynie, a jak nie, to się... załamię - mówi. - Mam jeszcze dwa lata kontraktu akademickiego i po upływie tego czasu powinno się okazać, czy chcą mnie czy nie. Wierzę, że już za rok będę w pierwszej drużynie - rozmarza się. - Po trochu się zazdrości Jarkowi... Ale cieszę się, że mu się powiodło. Niedługo i na mnie przyjdzie pora. Czy między nami jest rywalizacja? Ależ tak, kto więcej razy znajdzie się w gazecie - wybucha salwą śmiechu. Jeśli chodzi o pozycję bramkarza, Paweł Janas nie borykał się nigdy z problemami przy jej obsadzie. Przeciwnie. Ujawniony w finale tegorocznej Ligi Mistrzów geniusz Jerzego Dudka, wylewane hektolitry potu na treningach West Bromwich Albion przez Tomasza Kuszczaka, pochlebne recenzje za grę w Celtiku Glasgow Artura Boruca, czy też dokonania na wschodzie Wojciecha Kowalewskiego musiały obić się o uszy selekcjonerowi i kibicom "kopanej". - Rozmawiałem o tym z bratem, że z Polaków to bramkarze najczęściej wyjeżdżają zagranicę. Naprawdę mamy dobrych i uzdolnionych golkiperów - ocenia. Choć nie ustrzegają się wpadek, jak choćby w niedawno zakończonym turnieju im. Łobanowskiego, gdzie szansę pokazania się szerszej publice miał Przyrowski. - Oglądałem tylko mecz z Serbią. Grał od osiemdziesiątej minuty i jedno ładne wyjście miał na przedpole. ăKaziuÓ, zanim trafił do Anglii, nie zasmakował występu na pierwszoligowych salonach. Nie dane mu było trenować z zespołem z ekstraklasy, gdyż pierwsze i zarazem ostatnie kroki w naszym kraju stawiał w ŁKS. Włodarze tego klubu zdecydowali się na oddanie utalentowanego gracza do Albionu, wzbogacając się o... 40 tysięcy złotych. Przemek tak opisuje moment, w którym dowiedział się, że łódzki klimat zamieni na wyspiarski: - Wróciłem do domu z organizowanego w Warszawie turnieju ăSyrenkiÓ i mama mówi do mnie: ăPrzemek, zadzwoń do trenera, bo masz jechać do Anglii. Zmieszany zadzwoniłem do trenera; trener mówi, że kontaktowali się z ŁKS przedstawiciele Boltonu, i chcą mnie zaprosić na testy. Czułem się niesamowicie. Anglia - inny świat - opowiada. Zdecydował się na wyjazd, choć i z Krakowa napływała oferta. - Słyszałem od kolegi o zainteresowaniu Cracovii. Nic z tego nie wyszło. To właśnie było na turnieju "Syrenki". Jak sam mówi, w Boltonie przypada mu rola czwartego bramkarza. Jussi Jaaskelainen i Ian Walker wydają się być poza zasięgiem Polaka, natomiast z Chrisem Howarthem, o którym Przemek wypowiada się w samych superlatywach, może toczyć walkę o miano trzeciego golkipera. Zresztą Fin to dla niego absolutny autorytet. - Kiedyś był Peter Schmeichel. Do tej pory uważam, że był najlepszym bramkarzem w historii. Jednak jak poznałem Jussiego, a trenuję z nim prawie każdego dnia, uważam, że jest nietuzinkowy. Świetnie gra nogami. Nigdy nie widziałem bramkarza, który by lepiej radził sobie w tym elemencie - nie może wyjść z podziwu nad kolegą, z którym wiąże się ciekawa anegdota. - Nie zapomnę, jak do Jarka po treningu dzwonił dziennikarz "Przeglądu Sportowego". W pewnej chwili podchodzi Jussi i krzyczy: K... mać! K... mać! Na treningach też często powtarza tę kwestię. W akademii na reprezentanta polskiej młodzieżówki czekają codziennie jeden lub dwa wyczerpujące treningi. Mimo to przez myśl nie przechodzi narzekanie. Zresztą, jest okazja, by wpaść w oko trenerowi, czy łowcom talentów. - Sam Allardyce (trener pierwszej drużyny Boltonu - przyp. red.) nie ma po co przychodzić na mecze akademii, czy rezerw, bo spotkania są nagrywane i trener może sobie następnego dnia odtworzyć na komputerze i zobaczyć, jak kto grał. Bywa za to drugi trener - informuje Przemek, po czym dodaje: - Mamy taki kameralny stadion. Przychodzi około stu fanów. Niedużo, ale zawsze coś. Jest też wielu skautów - podkreśla. A gdzie chciałby się wypromować mierzący 191 centymetrów piłkarz? Marzy mu się gra w Manchesterze United. Ma nawet wywieszony plakat w pokoju z postaciami tego wielkiego zespołu. Kiedy rozmawiałem z młodym golkiperem na lotnisku, nikt nas nie zaczepił, nie poprosił Przemka o autograf, ani o wspólną fotografię. Nikt się nie uśmiechnął, nie pomachał, nie zaprosił na wymianę dwóch zdań. W Anglii jest podobnie, choć sztukę rozdawania podpisów Przemek ma już opanowaną. - Jak byłem z pierwszą drużyną w tym roku w lipcu na wysepce Isle of Men, gdzie graliśmy mecz pokazowy z Rushden & Diamonds, to rozdałem pełno autografów, bo widownia myślała, że jestem z pierwszej drużyny. Wygraliśmy 10-0. Dzieciaki przychodziły z pytaniem, czy mogą mieć koszulkę ode mnie, ale niestety nie mogłem dać, choć chciałem - wspomina. Na zegarkach kilkanaście minut po dziewiętnastej. Za niecałą godzinę Przemek ma lot do Boltonu, gdzie z dala od bliskich spędzi kolejnych kilka miesięcy. Czy pofrunie w drogę po sławę, karierę, pieniądze? Tylko Piłka/Marcin Piechota