"L’Equipe" w swoim niedzielnym wydaniu przekornie wykorzystuje na pierwszej stronie słynną frazę, którą w 2017 roku posłużył się w mediach społecznościowych Gerard Pique, ówczesny kolega Neymara z Barcelony. "Se queda". Zostaje. Wtedy Pique się mylił, dzisiaj wszystko wskazuje na to, że na dzień przed zamknięciem okienka transferowego (w poniedziałek o 23.59), brazylijski gwiazdor sam przeciął spekulacje, widząc, że negocjacje PSG (przede wszystkim z Barceloną, choć nie tylko) do niczego nie doprowadzą. Na razie jeszcze nieoficjalnie. W niedzielę zawodnik wybiera się na zgrupowanie kadry do Stanów Zjednoczonych, gdzie "Canarinhos" rozegrają mecze towarzyskie z Kolumbią i Peru. Jeśli informacje, które otoczenie Neymara miało przekazać obydwu klubom, okażą się prawdziwe, nie będzie niespodzianka. O tym, że takie rozwiązanie jest jednak najbardziej realne pisaliśmy wielokrotnie w ostatnich dwóch miesiącach. Futbol, ogromna kasa, polityka. I... wizerunek Kataru W całej tej brazylijskiej telenoweli - nawet mimo jasnej i wielokrotnie powtarzanej przez piłkarza deklaracji, że nie wyobraża sobie dalszego życia w Paryżu, a także mimo otwartej furtki transferowej przez klub - nie chodziło tylko bowiem o kwestie sportowe, ale również polityczne. Od początku wiadomo było, że Paris Saint-Germain, zarządzany przez szejków z Kataru, gdzie najbardziej strategiczne decyzje muszą zyskać glejt emira, nie pozbędzie się Neymara, jeśli na tej operacji nie wyjdzie z twarzą. Mówiąc najprościej - z powodów sportowych, finansowych, politycznych, ale przede wszystkim wizerunkowych. Zgoda na sprzedaż Neymara - który sportowo podupadł, ale marketingowo jest wciąż uznawany za kurę znoszącą złote jaja - za kwotę niższą, niż wydano za niego przed dwoma laty, albo choćby wymiana za zawodników o znacznie niższym standardzie (plus dopłata w gotówce) zostałyby uznane, i słusznie, za klęskę negocjacyjną. PSG, ale jeszcze bardziej Katar, nie mógł sobie na to pozwolić. Szczególnie w sytuacji, gdy po przyjściu dyrektora sportowego Leonardo wyznaczono nowe standardy, wedle których żaden piłkarz nie może czuć się większy i ważniejszy od instytucji. Wcześniej różnie z tym bywało. Wracając do negocjacji, nieraz można było nawet odnieść wrażenie, że są one pozorowane. Dlatego, że niemal wszystkie propozycje były w Paryżu natychmiast odrzucane. Także te najbardziej nieprawdopodobne. Jeszcze na sam koniec, gdy inne oferty okazały się zbyt małe, Barcelona miała położyć na stole 130 milionów euro (choć, co ważne, płatne w kilku ratach) plus Ivana Rakiticia, młodego Jeana-Claira Todibo oraz Ousmane’a Dembele (w formie rocznego wypożyczenia, ale... bez jego zgody). Neymar chciał się dołożyć, żeby odejść. 20 milionów euro Kiedy i to nie spotkało się z pozytywnym odzewem w Paryżu, Neymar miał - uwaga - zaproponować z własnej kieszeni 20 mln euro, aby tylko doszło do dealu. To informacja wyciągnięta przez kataloński "Sport", który najczęściej pisał niestworzone rzeczy przy okazji tego transferu, ale tym razem potwierdzona również przez źródła "L’Equipe". Wszystko na nic. Trudno też oprzeć się wrażeniu, o czym również pisaliśmy, że zarówno paryżanie, jak i Katalończycy mogli wykonywać pozorne ruchy, aby z jednej strony (paryskiej) pokazać Neymarowi, że sprawa jest traktowana poważnie (teraz w końcu trzeba będzie na nowo wkomponować go do składu i do "szatni"), a z drugiej (barcelońskiej) - przekonać Messiego, który był za ściągnięciem Brazylijczyka z powrotem, że uczyniono wszystko, aby do tego doszło. To by wyjaśniało negocjacje niemal do samego końca. Znamienne są też wydarzenia z piątku. Leonardo sam wyszedł do mediów po meczu PSG, przerzucając piłeczkę na stronę Barcelony i twierdząc, że wszystko zależy od Katalończyków, bo stanowisko klubu z Paryża "jest jasne". Nieugięty Dembele Czy to oznacza, że na żadnym etapie transfer rzeczywiście nie był bliski finalizacji? Wydaje się, że nie. Co najmniej dwa momenty mogły być kluczowe. Paryż był realnie zainteresowany dwoma zawodnikami, którzy ewentualnie mieliby zostać elementem transakcji. Najpierw jednak Philippe Coutinho został wypożyczony z Barcelony do Bayernu (w samym środku rozmów o Neymarze, co może zastanawiać), potem zdecydowanie i wielokrotnie przejścia do PSG odmówił Ousmane Dembele. Już się pewnie nie dowiemy, czy jego zgoda wystarczyłaby do zrealizowania comebacku stulecia. W nowej sytuacji narzuca się oczywiste pytanie, jak Neymar - po wszystkim, co zaszło w ostatnich dwóch miesiącach - wróci do drużyny. Już przed startem rozgrywek Leonardo zapowiedział, że nie będzie brany pod uwagę w składzie do czasu, aż jego sytuacja się nie wyjaśni. Psychologicznie nie będzie to łatwy czas. Szczególnie po tym, jak trybuny Parc des Princes, te najbardziej radykalne, jasno dały do zrozumienia, żeby "spadał" z Paryża. A Brazylijczyk sam dołożył do pieca, przypominając w trakcie negocjacji o odejściu, że najmilej wspomina słynną remontadę, w której PSG przegrał z Barceloną 1-6. Czy w takich warunkach pojednanie jest możliwe i jak psychologicznie odbije się serial z Neymarem na postawie drużyny? Na to odpowiedzi na razie nie ma. Można tylko przypuszczać, że parę bramek, kilka spektakularnych akcji i mniej gwiazdorskie zachowanie najpewniej ułatwiłyby sprawę. W końcu Brazylijczykowi też powinno zależeć, aby najbliższy sezon nie zakończył się tak fatalnie jak dwa poprzednie. Skoro już rzeczywiście podjął decyzję. Ale gorące dni w Paryżu na pewno się nie skończyły. Remigiusz Półtorak Primera Division: wyniki, terminarz, tabela Zobacz, jak PSG radzi sobie bez Neymara we francuskiej Ligue1