Debata na temat stylu gry Realu Madryt będzie trwała. Po porażce z Bayernem w półfinale Champions League Jose Mourinho podniósł się z kolan, ogłaszając, że zostaje na przyszły sezon. Wróble ćwierkały, o czym innym. Portugalczyk ma po dziurki w nosie wojny nie tylko z wrogami zewnętrznymi, ale i wewnętrznymi. Odkąd przybył do stolicy Hiszpanii spolaryzował nie tylko rozkochane w futbolu miasto, ale i cały kraj. "Mou" czuje, że jego wyczucie piłki jest z tamtejszym mało kompatybilne. Jeszcze zimą 2008 roku, kiedy został kandydatem na trenera Barcelony, szefowie katalońskiego klubu postawili mu podstawowy warunek, że nie stworzy na Camp Nou kopii Porto, Chelsea, albo Interu. Tego samego zażądano w Madrycie latem 2010 roku, kiedy po zwycięskim finale Champions League na Santiago Bernabeu zmieniał barwy niebiesko-czarne na królewskie. W odróżnieniu od Barcelony, Real nie ma restrykcyjnie zdefiniowanego stylu gry, ale nikt na Santiago Bernabeu nie chciał, by "Mou" budował tu zespół oparty na defensywie. Kłótnia na ten temat zaczęła się na początku i trwa do dziś. Nasila się po porażce z Bayernem. Porażka jest dla "Królewskich" skrajnie frustrująca Sami piłkarze czują, że pierwszy kwadrans meczu, który dał im prowadzenie 2-0, można było przeciągnąć w czasie. Niepotrzebnie oddali Bayernowi kontrolę nad grą myśląc już tylko o tym, by wykorzystać swoją najskuteczniejszą broń - kontry. Porażka po karnych jest dla "Królewskich" skrajnie frustrująca. Na występ w finale Champions League mistrz świata i Europy, charyzmatyczny kapitan Realu Iker Casillas czeka już dekadę, a z nim wytęskniony Madryt uważający się za stolicę europejskiego futbolu nie bez racji. Ktoś musi być winny temu, że jeszcze raz się nie udało. W poprzednich klubach Mourinho miał wolną rękę. W Porto, Chelsea i Interze postawiono przed nim jedno zadanie: zbudować drużynę efektywną, która będzie wygrywała. W Madrycie dostał nieograniczone możliwości finansowe, stać go na wydanie 30 mln euro na rezerwowego lewego obrońcę, ale w zamian jego praca napotyka na ograniczenia i warunki dodatkowe. Real nie może grać zachowawczo, chyba, że zwycięża. Mourinho nie spełnił największego marzenia Każdy ruch Mourinho oceniany jest w Madrycie krytycznie. Większość ludzi w klubie nie kwestionuje postępu, jaki zrobiła drużyna pod jego ręką. Z marszu przełamała przekleństwo 1/8 finału Champions League, Real znów jest zespołem budzącym lęk i szacunek na kontynencie. W tym roku wydrze Barcelonie tytuł mistrzowski. To bardzo dużo, a jednak nie wszystko. "Mou" nie spełnił największego marzenia o 10. triumfie w Pucharze Europy, które jest prawdziwą obsesją Florentino Pereza i klubu z Bernabeu. Oczywiście sprzeciw w stolicy Hiszpanii budziło też zachowanie Mourinho. Kibic Realu przeżywał rozdwojenie jaźni patrząc, z jaką arogancją nowy, znakomity trener depcze stuletnią tradycję klubu dżentelmenów (senorio). Trzeba było mieć żelazne nerwy, kiedy wkładał palec w oko Tito Vilanovy, lub biegał za arbitrem na parking Camp Nou, by zmieszać go z błotem. Nagle temat przycichł, a ostatnio w ogóle przestał istnieć. Mourinho nie bywa na konferencjach prasowych, zrezygnował z tyrad wymierzonych w sędziów. Spryt "Mou" polega jednak na tym, że te patologiczne zachowania zarezerwował dla Barcelony. Po porażce z Bayernem nie wypowiedział złego słowa ani na rywali, ani na arbitra, narzekał wyłącznie na brak szczęścia. A przecież od strony praktycznej wczoraj spotkało Real coś znacznie gorszego, niż porażka 0-5 na Camp Nou półtora roku temu. Porzucił swój ulubiony wynalazek taktyczny Mourinho nie zwykł naginać swojej wizji futbolu do otaczających go warunków. W Madrycie musi. Pod wpływem presji, porzucił swój ulubiony wynalazek taktyczny, czyli ustawianie drużyny z trzema defensywnymi pomocnikami. Gdyby z niego skorzystał w sobotę w Gran Derbi na Camp Nou, lub wczoraj na Santiago Bernabeu, miałby samych wrogów nawet we własnym obozie. Oczywiście w przypadku niepowodzeń. Widząc ustawiczną szarpaninę Mourinho w stolicy Hiszpanii Jerzy Dudek postawił niedawno tezę, że Portugalczyk zdetronizuje Barcelonę i wykorzysta to, jako pretekst do odejścia w glorii. Paradoks polegał jednak na tym, że na rywala w najważniejszym meczu sezonu los nie wyznaczył Realowi Barcelony, tylko Bayern Monachium. W dodatku to decydujące starcie zostało przez "Królewskich" przegrane. "Mamy dziś najsilniejszą kadrę w historii" - słowa Emilio Butragueno wciąż brzmią jak pobożne życzenie, w klubie, który wygrywał Puchar Europy 9 razy. Gdyby jednak Real przebrnął Bayern, a potem dał radę Chelesa, nabrałyby uzasadnienia. Podwójnej korony klub z Bernabeu nie zdobył od czasów Alfredo di Stefano. "Mou" stał więc wczoraj przed życiową szansą. Być może Real stracił w tym przegranym półfinale więcej, niż broniąca trofeum Barcelona? Akt ambicji i odwagi Mourinho Najlepiej opłacany trener na świecie nie próbuje nawet ukryć, że lepiej czuje się w Anglii, gdzie nikt nie stawia mu "absurdalnych" warunków, czuje się totalnie akceptowany i podziwiany. W Hiszpanii tego nie ma i miał nie będzie. Każde zwycięstwo okrzyknięte zostanie triumfem Cristiano Ronaldo lub Ikera Casillasa, każda porażka, porażką Mourinho. Tak jak ta wczorajsza. Wystarczyło, by kapitan drużyny przyznał: "od stanu 2-0 zgrzeszyliśmy pasywnością", a prasa już komentuje to, jako wyrzut legendarnego bramkarza pod adresem trenera. Jeśli "Mou" potrzebuje do pracy totalnej akceptacji, w Madrycie długo jeszcze jej nie znajdzie. Portugalczyk to jednak twardy facet. Kiedy w porywie gniewu Roman Abramowicz wyrzucił go z Chelsea, szybko tego pożałował. Kibice ze Stamford Bridge tęsknią za Mourinho jak za kimś posiadającym nadludzką moc. Roberto di Matteo nie osiągnie takiego statusu, nawet gdyby wygrał Ligę Mistrzów. Nie wiadomo, czy decyzja Mourinho o pozostaniu na Santiago Bernabeu jest słuszna, ale to z pewnością akt ambicji i odwagi. Dyskutuj o artykule z Darkiem Wołowskim Real od rana do nocy! Bądź na bieżąco i zaprenumeruj wszystkie informacje na jego temat!