Bartosz Nosal, Interia Sport: "Jacek Gmoch - selekcjoner reprezentacji Polski". Jest pan kojarzony przede wszystkim z kadrą i mundialem, tymczasem potężny sukces, jakim był półfinał Pucharu Mistrzów w roli trenera Panathinaikosu, jest u nas nieco zapomniany. Jacek Gmoch: Powiem szczerze, że dla mnie zawsze najważniejsze będą te wyniki, które osiągałem będąc przy reprezentacji Polski. Natomiast tamto wejście do czwórki najlepszych zespołów klubowych Europy, to było coś naprawdę dużego. Grecy i w ogóle południowcy potrafią wspaniale fetować zwycięstwa. To była radość, którą trudno opisać i którą trudno zapomnieć. Na archiwalnym wideo z 1985 r. widać, jak tuż po ostatnim gwizdku sędziego ćwierćfinału, reporter greckiej tv próbuje przeprowadzić z panem wywiad. Z problemami, bo oblega pana fetujący ateński tłum. - Wykrzyczałem wtedy tylko takie hasła: "niech żyje Grecja!", "gratulacje dla moich wspaniałych zawodników", "postaramy się grać jeszcze lepiej". Potem kibice zaczęli mnie nieść na rękach dookoła stadionu, mam gdzieś nawet wycięte takie zdjęcie. Nie była to moja pierwsza ani ostatnia taka sytuacja w Grecji. Pod względem fetowania, na stadionie czy na mieście, z przejazdem autobusem itd., dopiero w ostatnich latach w Polsce zaczęliśmy nadrabiać dystans do Grecji. To w Polsce pierwszy raz miał pan styczność z europejskimi pucharami, jeszcze jako młody zawodnik. W 1960 roku Legia grała z duńskim Aarhus, dla 21-letniego Jacka Gmocha to były początki w klubie, a dla europejskich rozgrywek - pierwsze lata istnienia. - To było coś, bo jeszcze krótko wcześniej ze Zniczem Pruszków grałem z Farmacją Tarchomin i biegałem za potrzebą w zboże rosnące dookoła boiska. Jedna rzecz jasno pokazuje, jakim wydarzeniem było spotkanie z Aarhus. To był pierwszy poważny mecz przy Łazienkowskiej rozgrywany przy świetle elektrycznym. Zupełna odmiana po meczach ligowych, które graliśmy w niedziele o 11. Taka gra przy sztucznym oświetlenie od razu zyskiwała rangę spektaklu. Akurat zupełnym zbiegiem okoliczności, konstruktorem wież z lampami na Legii był pan mgr inż. Skarżyński, mój i mojej żony asystent mechaniki na Politechnice Warszawskiej. A sam mecz z Duńczykami był dla mnie bolesny, dosłownie. Miałem problem z kręgosłupem, czułem ogromny ból po poprzednim występie. Zataiłem to przed trenerem Kazimierzem Górskim, tak chciałem grać. Ze wspomnień ludzi polskiej piłki tamtych czasów można odnieść wrażenie, że gra w pucharach służyła w dużym stopniu wymianie handlowej. Sprzedać jeansy, opchnąć kryształy, ewentualnie kupić towar deficytowy. Sam opisał pan w swojej książce "Najlepszy trener na świecie", jak przyszliście kiedyś na zbiórkę Legii przed zagranicznym wyjazdem: w marynarkach i ślubnych garniturach na handel. I trener Vejvoda pytał, czy to jego zespół czy trupa teatralna. - Haha, no tak było, były takie historie. Ja miałem wtedy swój frak ślubny a śp. Antek Mahseli piękny chabrowy garnitur. Ale zostawmy to, bo byłoby niesprawiedliwe powiedzieć, że dla tamtych piłkarzy handel był ważniejszy. Nie, najważniejszy zawsze był mecz. Ale oczywiście, że chciało się ten zachód obejrzeć, bo był bardzo z przodu. Pierwszy dalszy wyjazd z Legią w pucharach zaliczył pan do Stambułu. - Do Konstantynopola, tak wolę mówić, bo to kiedyś było greckie miasto. Wtedy pierwszy raz byłem na greckiej ziemi, bo mieliśmy międzylądowanie w Atenach. Pamiętam, jak jechaliśmy na zapoznanie się z boiskiem Galatasaray. Stadion otaczało wzgórze. Jak przyjechaliśmy na miejsce, to było jeszcze jasno i pod tym wzgórzem zobaczyliśmy las namiotów. Pytamy: "o co tu chodzi?". "To kibice z całej Turcji. Nocują pod stadionem, by jak najszybciej wejść na mecz". I faktycznie, takiego wrogiego tumultu kibiców, jak wtedy na Galatasaray, nigdy więcej nie doświadczyłem. To był taki rwetes, że nie słyszało się najbliższego kolegi na boisku. Wtedy, przy remisowym stanie dwumeczu, rozgrywane było jeszcze trzecie, dodatkowe spotkanie, na neutralnym terenie. Dziś nie do pomyślenia. - Już granie dogrywki jest katorgą dla zawodnika, a co dopiero taki dodatkowy mecz w krótkim czasie. Pod tym względem, zmiany przepisów dążące do rozstrzygnięcia, a więc dogrywki i rzuty karne, oceniam zdecydowanie na plus. Rozwój futbolu często był podyktowany wymogami telewizji. Przecież gdyby dziś, tak jak kiedyś, bramkarze mogli kraść czas, łapiąc piłkę po podaniu od kolegi z zespołu, to nikt by tych meczów nie chciał oglądać. Mogę powiedzieć, że futbol zmieniał się na moich oczach. Gdy w marcu 1965 roku z Legią grałem przeciw TSV 1860 Monachium, boisko w Warszawie było skute lodem. To było lodowisko. Niemcy jako pierwsi mieli wkręcane korki, od Adidasa, więc dobrze sobie na tym boisku radzili. My mieliśmy buty od szewca Partizana Belgrad. Świetnie zrobione, ze skóry cielaka, z solidnymi podeszwami. Dostawaliśmy dwie pary na rok, w ramach współpracy wojskowych klubów. Były świetne, ale nie na takie warunki. Dostaliśmy 0-4. W rewanżu w Monachium, gdy boisko już było ok, zremisowaliśmy 0-0. Czyli Niemcy załatwili was lepszymi butami, jak Węgrów w 1954. - Mówią, że wtedy nie tylko dzięki temu wygrali finał mundialu, ale to już nie są nasze sprawy. Pana pierwszym zagranicznym klubem w karierze trenerskiej był Skeid Oslo. Jak pisze pan w książce, spotkał pan przy okazji powoli rosnącego w siłę robotniczego przywódcę, czyli Lecha Wałęsę oraz powoli stającego się trenerem wielkiego formatu Anglika Bobby’ego Robsona. - Wałęsę zostawmy, to było przypadkowe spotkanie, gdy wracałem po rodzinę w 1979 r. Władza ludowa nie chciała mnie wypuścić z kraju, postawiła warunek, że muszę skończyć doktorat. To był ten czas, gdy mogłem zostać selekcjonerem reprezentacji Danii, ale PZPN schował przede mną ich propozycję. Dowiedziałem się o niej przypadkiem, po latach, od sekretarza ich związku. Posadę dostał Sepp Piontek i zbudował swoją piękną historię. Potem z kolei polskie władze nie puściły mnie do Auxerre. A konkretnie mojej rodziny, bo ja wyjechać mogłem, ale bez niej nie chciałem. Była też propozycja z VfB Stuttgart, od rodziny właścicieli powiązanej z Adidasem, to już w czasach greckich. I też robiono mi pod górkę. A w Skeid Oslo grał wtedy Zygmunt Anczok, podsunął władzom klubu pomysł sprowadzenia mnie. Ale udało się to tylko dlatego, że mogłem kontynuować doktorat w Norweskim Instytucie Geotechnicznym. Na szczęście okazało się, że dyrektor instytutu i sekretarz generalny norweskiego związku byli braćmi. Objąłem zespół, który był dużo słabszy niż sezon wcześniej. Ledwo się utrzymaliśmy w lidze. A z angielskim Ipswich Town nie mieliśmy szans. W Anglii przegraliśmy 0-7, na grę zespołu Robsona można było patrzeć z ustami otwartymi z podziwu. Szkoda, że nie do końca powiodło mu się potem z reprezentacją Anglii. W Barcelona, gdzie za tłumacza robił u niego Jose Mourinho, był krótko, mimo wygrania Pucharu Zdobywców Pucharów. Wróćmy do pana największej pucharowej przygody. Sezon 1984/1985, Panathinaikos dociera do półfinału Pucharu Europy. Gdyby wszedł do finału zamiast Liverpoolu, pewnie by nie doszło do tragedii na Heysel. - Najpierw to my musieliśmy pokonać dwa wielkie kluby: mistrza Holandii Feyenoord i szwedzki IFK Göteborg, który w latach 80. dwa razy wygrywał Puchar UEFA. U Holendrów grał jeszcze dwukrotny wicemistrz świata Johnny Rep, strzelił nam zresztą gola. To nie udało się za to Ruudowi Gullitowi, przyszłemu zdobywcy "Złotej Piłki", któremu przydzieliłem krycie indywidualne i sobie nie poszalał. Po drugim golu z Feyenoordem kilkunastu kibiców w Atenach wbiegło na boisko. W meczu z IFK fani wytrzymali do końca, ale wtedy na murawę wbiegł już cały tłum. - Mecze z IFK były bardzo trudne. Decydujące gole strzelił dla nas z rzutów karnych Saravakos - najpierw jedynego w Göteborgu, a potem na 2-2 w Atenach. Ale najtrudniej było z Linfield, mistrzem Irlandii Północnej. Gazety reprezentujące Olympiakos i AEK - bo w Grecji każdy wielki klub ma redakcję mu sprzyjającą - kpiły z nas, że gramy z kelnerami. A to był naprawdę mocny rywal. U siebie wygraliśmy 2-1, ale w rewanżu po 20-kilku minutach przegrywaliśmy 0-3, bo jednemu z naszych obrońców coś się pomieszało i zamiast kryć strefowo, krył indywidualnie. Zrobiło się nerwowo. Pamiętam, jak z trybuny zszedł w okolice ławek trenerskich właściciel Panathinaikosu, owinięty w taki szal z lisa, bo zimno było jak diabli. Zapytał tylko: "Jacek, poradzimy sobie?". Oczywiście, potwierdziłem. I tak też się stało, zremisowaliśmy 3-3, a mnie musieli temperować z ofensywnymi zmianami, bo nawet przy remisie dającym awans, bardzo chciałem wygrać. Kolejna, ostatnia w tamtym sezonie wizyta na Wyspach nie była już taka miła: 0-4 z Liverpoolem. - Holenderski sędzia Keizer, do dzisiaj pamiętam jego nazwisko, nie uznał nam prawidłowego gola Rochy. To było przy 0-0. Proszę sobie obejrzeć powtórkę tej sytuacji, nie wiem, co on tam widział. Skrzywdził nas tak, że będzie mnie to bolało do końca życia. Nawet na oficjalnej stronie Panathinaikosu, w zakładce historia, przy roku 1985, pada hasło "okropne sędziowanie". - Angielska prasa, chyba "The Sun", pisała przed meczem, że Liverpool musi wygrać ten pierwszy mecz wysoko, bo "w Atenach dzieją się różne rzeczy". Tymczasem to w Liverpoolu "działy się różne rzeczy", bo Holender nie podyktował też dwóch karnych dla nas. Ta zadra we mnie siedzi. Od tego czasu mam uraz i do Liverpoolu, i w ogóle do angielskiego futbolu. A wcześniej, przez lata, to właśnie angielska szkoła piłki była dla mnie najważniejsza - najpierw jako dla zawodnika, potem trenera. Ile ja angielskich książek i opracowań naściągałem z Wysp. Od tego momentu przestałem. Ponoć na konferencji prasowej po meczu w Liverpoolu strasznie nawrzucał pan sędziemu. I to po polsku. - Trochę na początku pokrzyczałem, bo naprawdę byłem wkurzony, że pan Keizer nie był w formie akurat w naszym półfinale. Ale potem już normalnie odpowiadałem na pytania, po angielsku. Po angielsku znikał pan też z niektórych klubów. Kolejny sezon zaczął pan już jako trener AEK i od mocnego uderzenia: dwumeczu z Realem Madryt. - W Atenach zagraliśmy świetnie pressingiem, wygraliśmy z Realem 1-0. Michel, wtedy kapitan Realu, a dziś trener Olympiakosu, powiedział po meczu krótko: "pokażemy wam na Bernabeu!". I faktycznie, pokazali pięć goli. Ale opowiem o tylko jeden sytuacji, w formie anegdoty, a nie usprawiedliwienia. Miałem bardzo dobrego stopera, Manolas się nazywał, jego bratanek tak jak on grał zresztą potem w reprezentacji Grecji na mistrzostwach świata. Miał zwichnięty bark, więc przed meczem w Hiszpanii, za moją zgodą, nasz lekarz, miał mu zrobić zastrzyk. Podczas rozgrzewki ten Manolas przybiega do mnie i narzeka: "Trenerze, coś jest nie tak". Patrzymy, a w emocjach lekarz zrobił mu zastrzyk nie w to ramię, co trzeba, a on nawet się nie zorientował! Na ponowny zastrzyk było już za późno. De facto graliśmy w dziesiątkę, zanim go zmieniłem, to już nam pięć wrąbali. Potem prowadził pan jeszcze w Europie cypryjski APOEL. - Tak, fajnie mi się grało przeciw Grekom. Z AEK odpadliśmy po dwóch remisach, golami na wyjeździe. A Iraklis Saloniki dwa razy pokonaliśmy. A zupełnie ostatni mecz w pucharach jako trener APOEL-u zagrałem w Hiszpanii, z Espanyolem. Mauricio Pochettino był wtedy u nich. Dzisiaj świetny trener, wtedy świetny stoper. Ten zupełnie ostatni mecz w karierze trenerskiej też miał być przeciw Hiszpanom. W listopadzie 2010 roku, w Lidze Mistrzów, przeciw wielkiej Barcelonie z Leo Messim. - Zawsze będę żałował, że nie poprowadziłem Panathinaikosu w tamtym spotkaniu, już sobie myślałem, jak zatrzymać Messiego. Jasne, to była sytuacja awaryjna, zastępstwo na czas znalezienia nowego szkoleniowca. Ówczesny prezes, który jest moim przyjacielem, niczego mi nie obiecał. Żona zgodziła się, bym wrócił na miesiąc na ławkę trenerską, mimo 71 lat. Zamiast miesiąca, był tydzień, bo nowy portugalski trener, Jesualdo Ferreira, szybko dopiął formalności. Ale jeden mecz ligowy jeszcze pan zaliczył, wygrany 4-2 z Iraklisem, mimo szybkiego 0-2. - Tak, przy tym 0-2 bałem się, że mój asystent Krzysiu Warzycha zasłabnie na tej ławce. Dwa gole strzelił dla nas Francuz Djibril Cisse. Wcześniej był źle ustawiany, dostawał też dużo zadań defensywnych, do których się nie nadawał, bo był już trochę zawodnikiem z wcześniejszej epoki. Jeśli spojrzymy na daty pana pierwszego meczu w europejskich pucharach jako zawodnika i ostatecznie niedoszłej gry w Lidze Mistrzów, to mamy klamrę obejmującą aż 50 lat! Zastanawiam się, na ile jest pan sentymentalny, a na ile krytyczny wobec współczesnego futbolu, gdzie tak wielką wagę mają pieniądze. - Doceniam rozwój futbolu, nie chcę płakać za moją młodością, apoteozować. W Zniczu wódeczka do kolacji po meczu to był standard. Ja nie piłem, bo byłem juniorem i ojciec zabronił trenerowi mi polewać. Piłka była wtedy na innym etapie rozwoju. Dzisiaj technologia pozwala na dużo więcej. Nie tęsknię za starymi czasami, staram się być na bieżąco, chyba mogę powiedzieć, że jestem "kumaty". Analizuję zmiany w piłce, doceniam, że dziś mecze to prawdziwe spektakle pod wieloma względami, również transmisyjnymi. Choć pewne sprawy się nie zmieniły: i dawniej, i dziś, trener musi mieć charyzmę. W jednym z greckich klubów, nie będę już mówił w którym, stworzyłem cały wewnętrzny system antykorupcyjny. Było 33 zawodników w kadrze, więc jak któryś mi podpadł, to od razu wylatywał do trzeciej drużyny. Do pierwszego zespołu mógł wrócić najprędzej po dwóch miesiącach. Niektórym zajmowało to nawet pół roku. Oczywiście, widzę zagrożenia związane z kapitałem z krajów arabskich. Mieliśmy właśnie mundial w Katarze, który absolutnie nigdy nie powinien się tam odbyć. Ale sam futbol na tych mistrzostwach się obronił, sędziowanie w większości meczów było znakomite, z Polakami w finale na czele. Różni bogacze i biznesmeni od lat łamią sobie zęby na piłce, bo myślą, że wystarczy mieć pieniądze, by zdobywać trofea. Nie wystarcza. Trzeba znaleźć trenera i metodę, jak wygrywać. rozmawiał: Bartosz Nosal