Czasy, gdy polskie gole były w Lidze Mistrzów czymś marginalnym, dostrzeganym ze zrozumiałych względów wyłącznie u nas, należą do przeszłości. Robert Lewandowski jest autorem aż siedmiu z ostatnich dziesięciu bramek zdobytych przez Borussię Dortmund w najważniejszych rozgrywkach klubowych. Wystarczyło zwrócić uwagę na reakcję odsiadującego karę na trybunach Juergena Kloppa, by uświadomić sobie, jakie znaczenie dla sytuacji w grupie F miał strzał Polaka z 83. minuty. Fani Arsenalu musieli poczuć się jak wysłani w przeszłość. Najboleśniejszą. W ostatnich latach ich drużyna zapracowała na miano sympatycznej, grającej ładny, płynny, kombinacyjny futbol, ale totalnie niezdolnej do sprostania wyzwaniom największym. Słynne słowa francuskiego obrońcy Manchesteru United Patrice’a Evry o różnicy między mężczyznami i chłopcami, zdawały się w tym sezonie iść w zapomnienie. Wzmocniony Mesutem Oezillem Arsenal mimo traumatycznego startu, szybko wspiął się na szczyt Premier League. Kibice "Kanonierów" z coraz większym spokojem czekali na pojedynki z najlepszymi, i nagle na Emirates Stadium pojawił się finalista ostatniej edycji Champions League, by zburzyć w gospodarzach mozolnie odbudowywane poczucie własnej wartości. Oczywiście Arsenal nie składa broni. Ale uprzywilejowana pozycja, którą wypracował po dwóch wcześniejszych kolejkach w grupie F należy do przeszłości. Z trzech drużyn walczących o awans do 1/8 finału (Napoli, Borussia, Arsenal), to właśnie liderzy Premier League są teraz w najtrudniejszej sytuacji. Oba mecze z bezpośrednimi rywalami grają na wyjeździe. Jeśli 6 listopada w Dortmundzie znów przegrają, w Neapolu w ostatniej kolejce będą musieli prawdopodobnie bić się o zwycięstwo. Hiszpański dziennik "Marca" ma zwyczaj wyszukiwania trzech kluczowych powodów wyjaśniających przebieg i wynik meczu. W relacji z The Emirates pierwszym jest klasa Roberta Lewandowskiego. Polak to dla Borussii gracz bezcenny, zapewnia jej bezpieczeństwo. Gdyby mecz zakończył się remisem, o którym goście z Dortmundu tak naprawdę marzyli, byliby dziś na trzecim miejscu. Prawdopodobnie więc bramka Polaka okaże się wkrótce punktem zwrotnym dla rywalizacji w grupie F. A przecież jeszcze tak niedawno rodacy zdobywali w Lidze Mistrzów wyłącznie gole honorowe. W drugim wczorajszym hicie Neymar kompletnie nie zaistniał, co podkreśla jeszcze wagę wyczynu Lewandowskiego. To wręcz trudne do uwierzenia, ale w starciu Milanu z Barceloną na San Siro (1-1) bohaterem powinien zostać wysyłany na śmietnik historii Robinho. Gdyby w drugiej połowie meczu trafił w piłkę będąc sam przed Victorem Valdesem, gospodarze zafundowaliby faworyzowanym Katalończykom kolejny odcinek traumy w Mediolanie. Wielbiciele Robinho niech raczej porzucą nadzieję. Wczorajszy gol i znakomita gra przez kwadrans to porywy, na nic więcej Brazylijczyka już raczej nie stać. Objawieniem był raczej powrót Kaki. Laureat Złotej Piłki z 2007 roku, który w Madrycie zmarnował cztery lata, wyglądał jak odrodzony. Co prawda trwało to tak samo długo, jak przebłysk Robinho, ale z gry drugiego z Brazylijczyków mediolańczycy mogą mieć w przyszłości jeszcze trochę radości. To chyba wciąż nie jest gracz, który wrócił na San Siro dorobić do emerytury. Gole Leo Messiego są rodzajem makijażu dla Barcelony. Maskują zmarszczki na twarzy światowej piękności. Czy jest to piękność była, czy wciąż na topie, przekonamy się w meczach z lepszymi rywalami, choćby w Gran Derbi z Realem Madryt już za cztery dni. Neymar wypadł wczoraj słabiutko. Kiedy dostawał piłkę, wykonywał wciąż ten sam drybling w tył, by potem wycofać piłkę. Wzlot formy Alexisa Sancheza też nie znalazł żadnego potwierdzenia w Mediolanie, w związku z tym gra gości wciąż opiera się na tym samym: Xavi do Iniesty, Iniesta do Messiego, Messi do bramki. Schemat, którzy wszyscy rywale znają już doskonale. Gdyby wnioski wyciągać na podstawie meczu z Milanem, większy wpływ na Barcę ma póki co ciągły rozwój Sergio Busquetsa, niż spektakularna medialnie inwestycja w Neymara. Tyle, że w lutym Brazylijczyk skończy dopiero 22 lata, masa okazji przed nim, by wykazać się klasą. Póki co daje jednak niewiele podstaw do obaw o jego przyszłość w europejskim futbolu. Z kolejnym wcieleniem Robinho, do czynienia raczej nie mamy. Patrząc na grę Barcelony odnosi się jednak wrażenie, że czas mija, trenerzy się zmieniają, dochodzą gracze nietuzinkowi, a kłopoty są wciąż te same. Gracze z Katalonii mają coraz większą trudność z rozbiciem szczelnych zasieków przed bramką rywali. Póki co Tata Martino nie znalazł na to sposobu. Trzeba się jednak wystrzegać wniosków pochopnych, na pewno Barca gra szybciej, z większą intensywnością, niż w końcówce ubiegłego sezonu. Dyskutuj na blogu Darka Wołowskiego