Maciej Słomiński, Interia: W 2012 roku przeszedł pan ze zdobywcy Pucharu Szkocji, Heart of Midlothian do RB Lipsk. To był wówczas klub czwartoligowy. Adrian Mrowiec, były zawodnik Red Bull Lipsk: - Wiele osób się dziwiło, część pukała w czoło. Miałem dobre oferty z Azerbejdżanu, Kazachstanu i Rosji. Byłem zdecydowany na ten pierwszy kierunek, gdy zadzwonił do mnie ówczesny menedżer, że mamy zaproszenie do Lipska. Jak usłyszałem, jaki to poziom ligowy nie chciałem o tym słyszeć. Mój agent mówi: "posłuchaj do końca". Umówmy się, musieli płacić dobre pieniądze. Raczej nie pojechał pan tam dla pomnika księcia Józefa Poniatowskiego. - To był mój najlepszy kontrakt w karierze. Płacili mniej więcej dwa razy tyle co w Szkocji. Zadzwoniłem do Tomasza Wisio, który tam grał pół roku wcześniej. Tomek zdecydowanie zaznaczył, że ten klub to nie ściema. Że stoi za nim ogromny koncern Red Bull, że ma mocarstwowe plany i w ciągu czterech lat chce grać w Bundeslidze, a w ciągu pięciu w Lidze Mistrzów. Nie pomylili się nawet o rok. Co pan zastał w Saksonii? - Wyjeżdżaliśmy ze Szkocji na wariackich papierach, nie miałem czasu zastanowić się nad oczekiwaniami. Gdy przyjechałem do Lipska zabrali mnie na badania, żonie przydzielili tłumacza, pokazali szkołę, gdzie dzieci będą się uczyć. Spotkaliśmy się całą rodziną na obiedzie, żona zachwycona nowym miejscem, a to przecież najważniejsze. W dodatku blisko do domu w Wałbrzychu. W restauracji podpisaliśmy kontrakt, trener Peter Pacult, były świetny austriacki napastnik tłumaczył, że wcześniej mnie obserwował i jak widzi moją rolę w drużynie. Przypominam - to była czwarta liga. Ze spokojną głową pojechałem na dwutygodniowy urlop. W Red Bullu nie dane było jednak panu zagrać. - Wróciłem z wakacji, kilkanaście dni potrenowałem, zagrałem w jednym sparingu. Któregoś poranka trener wchodzi i mówi, że dziś zajęć nie będzie i że chce się pożegnać. Nie mówiłem dobrze po niemiecku, pytam więc Tomka Wisio o co chodzi, bo nie rozumiem. On na to, że też nie wie o co biega. Trener wyszedł, dosłownie w korytarzu minął się z nowym szkoleniowcem Alexandrem Zornigerem i nowym dyrektorem sportowym Ralfem Rangnickiem. Ten drugi to była duża postać, wcześniej trenował przecież m.in. Schalke 04. I tak się skończył pana pobyt w Lipsku? - Jeszcze chwilę potrenowałem. Przed kolejnym sparingiem zawołano pięciu z nas rano i powiedziano nam, że nie widzą nas w drużynie. Znalazłem się w doborowym towarzystwie m.in. Timo Rosta, który miał na koncie 200 meczów w Bundeslidze i Tomka Wisio. I co dalej? "Klub Kokosa"? - Nic z tych rzeczy. Każdemu, kto znalazł się w takiej sytuacji, życzę by został potraktowany przez Red Bulla, jak wtedy ja. Hotel miałem opłacony, nikt mnie nie wyrzucał. Dostaliśmy pismo, że możemy trenować z drugą drużyną, albo jak ktoś nie chce - nie robić nic i czekać aż agenci załatwią nasze sprawy. Żadnego biegania po schodach do zrzygania się. Ostatniego dnia rozwiązałem trzyletni kontrakt za porozumieniem stron i przeszedłem do trzecioligowego Chemnitz, jeszcze o 50 kilometrów bliżej do domu.