To zbieg okoliczności, ale jest w nim jednak pewna symbolika. Projekt nowej Ligi Mistrzów, takiej, która stałaby się całkowitym zaprzeczeniem pierwotnej idei - czyli otwartej i przeznaczonej dla rzeczywistych mistrzów z każdego kraju - wyszedł na jaw niedługo po tym, jak zmarł Jacques Ferran, ostatni z dziennikarzy "L’Equipe" aktywnie budujących fundamenty europejskich pucharów w połowie lat 50. Puchar Europy, zamieniony potem w Champions League, przechodził różne koleje losu przez te sześć dekad, ale jeszcze nigdy nie był tak blisko rewolucyjnych rozwiązań. Obliczonych na faktyczne stworzenie "Superligi", w której najwięksi i najbogatsi mieliby zapewniony udział praktycznie dożywotni, bez względu na to, jak spisywaliby się w swoich ligach krajowych. Ot, najważniejszy cel reformy. Brzmi futurystycznie i niewiarygodnie? Być może, ale właśnie w tym kierunku idą zmiany formatu Ligi Mistrzów. O co dokładnie chodzi w nowym projekcie? Pomysł jest taki: jakkolwiek w fazie grupowej miałyby pozostać 2024 roku 32 drużyny, to zupełnie inny podział grup - cztery po osiem ekip, a nie jak dzisiaj, osiem po cztery - spowodowałby, że byłoby znacznie więcej gier. Ale kluczowa zmiana jest inna: 24 najlepsze zespoły byłyby automatycznie zakwalifikowane do kolejnej edycji, a osiem z dwóch ostatnich miejsc w każdej grupie byłoby wymienianych - przez czwórkę półfinalistów Ligi Europy (zwykle grają tam również bardzo mocne drużyny z czołowych lig europejskich, w tym roku Arsenal, Chelsea, Valencia i Eintracht) oraz cztery drużyny - tylko cztery - które miałyby szansę dostać się do tego elitarnego grona, zdobywając tytuły mistrzowskie w swoich krajach. Do tego Liga Europy liczyłaby 32 ekipy (teraz 48), zaś nowy, trzeci puchar - forma pocieszenia dla najsłabszych, w tym takich krajów jak Polska - najpierw 32 kluby, od 2021, a docelowo 64 (od 2024). Jest w całej tej układance, tworzonej najwyraźniej od miesięcy, pewien paradoks. Andrea Agnelli, szef nie tylko Juventusu, ale również Stowarzyszenia Klubów Europejskich (ECA), najmocniej forsujący zmiany, nie przypuszczał zapewne, że rozgrywki Champions League ubarwi w tym roku młoda ekipa Ajaksu Amsterdam, wnosząc zbawienny powiew świeżości i podbijając serca wielu kibiców. Jakby zaprzeczając, że wszystko musi decydować się między starymi, bogatymi markami, które dzielą i rządzą w najbardziej prestiżowych rozgrywkach w Europie od półtorej dekady. Zresztą, nie o Ajax tu tylko chodzi, mimo że jego znakomita kampania europejska, mająca początek jeszcze w kwalifikacjach w lipcu ubiegłego roku i zakończona dopiero w ubiegłym tygodniu półfinale, jest świeżo w pamięci. Warto przypomnieć sobie, co przed dwoma laty robiło Monaco, również grające wówczas najpiękniejszy futbol w Europie. Aż chciałoby się powiedzieć - książęcy. Nie cofną się przed niczym, nawet po Football Leaks Otóż w nowym rozdaniu, tym przygotowywanym na razie w zaciszu gabinetów, nie byłoby miejsca ani dla Ajaksu, ani dla ekipy z Monte Carlo. Bo ani jedni, ani drudzy nie zdobyli nawet mistrzostwa swojego kraju, zanim zaczęli podbój Europy. Nie byłoby więc tej romantycznej piłki, którą znowu pasjonowali się kibice. Tego powiewu nowości - zdawałoby się, znikąd - który jeszcze bardziej potęgował emocje. Wbrew wszelkim przewidywaniom i wbrew ustalonej hierarchii. Bo przecież to nie miało prawa się zdarzyć! Nie przy tak zaryglowanej przez największych Lidze Mistrzów. Jakaż musi być więc determinacja Agnellego i najbogatszych klubów, aby forsować zmiany akurat w czasie, gdy przeżywamy prawdopodobnie najbardziej emocjonującą Ligę Mistrzów w historii, także dzięki Ajaksowi, ale również zaledwie kilka miesięcy po ujawnieniu drugiej serii tajnych dokumentów Football Leaks, zdradzających sekretne plany "Superligi". To jasny sygnał, że zwolennicy nowych rozwiązań nie cofną się przed niczym. A przecież mogło wydawać się, że ten najważniejszy skok na kasę i na sprywatyzowanie Ligi Mistrzów, już się dokonał. Przed trzema laty. Przypomnijmy, w zamieszaniu po tym, jak Michel Platini został oskarżony o przyjęcie 2 milionów franków za pracę sprzed lat i przestał być prezydentem UEFA, nowy szef Aleksander Ceferin jeszcze nie zdążył na dobre rozgościć się w nyońskiej siedzibie europejskiej federacji, gdy zapadła kluczowa decyzja - że od sezonu, który trwa obecnie, 2018-2019, cztery największe ligi europejskie (angielska, hiszpańska, włoska i niemiecka) będą miały z urzędu po czterech swoich przedstawicieli. Dokładnie połowę z 32 ekip grających w fazie grupowej. To było bardzo sprytne zagranie szefów ECA, właśnie w czasie bezkrólewia. Ale granice już tak zostały przesunięte, że wydawało się, iż widmo zamkniętej (albo quasi) Superligi, którą, to prawda, przywoływała już grupa G14 na początku wieku - choć bardziej jako straszak, niż realne zagrożenie - niknie na trochę dłużej. Dzisiaj okazuje się, że nie. A w zasadzie nawet nie dzisiaj, bo już w połowie marca wspominał o tym "Wall Street Journal", potem tym tropem podążyli "Le Monde" i "L’Equipe", a ostatnio też "New York Times". Znaczy, że sprawa jest już bardzo zaawansowana. Tu jednak pojawiają się dwie kluczowe kwestie. Nowe.