- Mohamed Salah nie zagra w rewanżu z Barceloną. Ma wstrząśnienie mózgu, nie będziemy ryzykować jego zdrowiem - tym zdaniem, wypowiedzianym na przedmeczowej konferencji zszokował. Po pierwsze, postąpił wbrew obowiązującym w światowym futbolu trendom, w myśl których do samego końca szachuje się przeciwnika informacjami na temat składu. Gdyby Klopp postąpił typowo, powiedziałby: "Salah ma uraz, ale robimy wszystko, aby postawić go na nogi, czas leczy rany. Na przedmeczowym rozruchu dowiemy się, czy będzie w stanie zagrać." Niemiec wykazał się jednak etyką zawodową, pokazał, że zdrowie zawodnika ważniejsze jest od najbardziej upragnionego nawet sukcesu, jakim dla niego jest wygranie Ligi Mistrzów. Jednocześnie, zastanówmy się, co stało się w głowach piłkarzy Barcelony, gdy usłyszeli tego newsa. "Nie mają Firmino, nie mają Salaha, męczyli się w weekendowym meczu ligowym, gdy my wypoczywaliśmy. Mamy Messiego i trzy bramki przewagi. Nic nam się nie może stać" - pewnie niejeden tak pomyślał i zapomniał o przestrodze Ernesta Valverde, który po pierwszym spotkaniu uczulał: "Gramy z Liverpoolem na wyjeździe, 3-0 to skromna zaliczka". Barcelona popełniła też błąd taktyczny. Kalkulowała, że dzięki uważnej grze w obronie, uda jej się nie stracić więcej niż dwóch bramek na Anfield Road. Tymczasem defensywa, przesuwanie strefy, pogoń za piłką, wygrywanie powietrznych pojedynków nigdy nie były domeną "Dumy Katalonii". Było nią posiadanie piłki, dominowanie nad rywalem, stwarzanie i wykorzystywanie sytuacji, a tego Barcy w Liverpoolu brakowało. Na dobrą sprawę, poza fragmentem 15 minut, który nastąpił po stracie pierwszego gola, gdy goście stworzyli dwie-trzy sytuacje, Barcelony nie było na boisku. Czy w szatni, na długo przed wyjściem na murawę nie powinien paść przekaz: "Panowie, nie możemy grać kunktatorsko, licząc, że uda się obronić przewagę 3-0. Musimy strzelić przynajmniej jednego gola, który zamknie temat awansu"? Pewnie tak, ale łatwiej powiedzieć, a trudniej zrobić i to na tak gorącym terenie, jak Anfield Road. Juergen Klopp jest mistrzem nie tylko dlatego, że awansował do finału, odrabiając stratę, która wydawała się być niemożliwą do zniwelowania, ale też uczynił to bez najlepszych swoich piłkarzy - Roberta Firmino i Mohameda Salaha. Wielki Niemiec pokazał, że w piłce liczy się zespół i nie ma takiej gwiazdy, której nie dałoby się zastąpić. Divock Origi rozegrał w tym sezonie ledwie 11 spotkań w Premier League, wcześniej był wysyłany na wypożyczenie do Wolfsburga. Wczoraj zagrał nie gorzej niż Salah, a jego dwie bramki zaważyły na awansie. Georginio Wijnaldum mistrzem zdobywania bramek nie był. W 34 spotkaniach ligowych zaliczył tylko dwa trafienia. Wczoraj, do siatki Barcy, trafił dwa razy w ciągu dwóch minut. Ten jego przebłysk oślepił Barcelonę. Paweł Mogielnicki z 90minut.pl przypomniał, że 10 lat temu Wijnaldum i jego Feyenoord nie byli w stanie sprostać Lechowi Poznań Franciszka Smudy, z którym przegrał u siebie 0-1. Co ciekawe, Wijnalduma wówczas zastąpił Michał Janota. Przez te 10 lat Holender wszedł na zupełnie inny poziom i nieprzypadkowo "The Reds" zapłacili za niego Newcastle 27 mln euro. Fantastyczne były reakcje Kloppa po bramkach. Po pierwszej uciszał wszystkich, jakby chciał powiedzieć: "Spokojnie, nic się nie stało, to dopiero 1-0, musimy strzelać dalej". Po drugiej jego radość była umiarkowana, dopiero po trzeciej i czwartej cieszył się na całego, jak to on potrafi. Ustawiony ofensywnie przez Kloppa prawy obrońca Trent Alexander-Arnold wypracował pierwsze dwie bramki, dorzucił asystę przy czwartym golu i przyćmił grającego po drugiej stronie wielkiego Jordiego Albę, który z kolei ma na sumieniu dwa gole. Przy pierwszym wycofał piłkę głową wprost na nogę rywala, przy drugim przegrał walkę o piłkę przy linii bocznej. Cała Barcelona, za wyjątkiem Messiego, przegrywała seryjnie pojedynki. Argentyńczyk w pojedynkę nie mógł jej wygrać rewanżu. Luis Suarez, który pięć lat temu przeniósł się do Barcy właśnie z Liverpoolu, nie zniósł presji trybun, którego niemiłosiernie wygwizdywały przy każdym kontakcie z piłką. Na dobrą sprawę Urugwajczyk mógł wypaść z gry już w pierwszej połowie, gdy - niby przypadkowo - kopnął bez piłki rywala. Do historii przejdzie nie tylko wspaniały awans Liverpoolu, ale też dziecinny sposób, w jaki Barca straciła czwartego gola. Jej defensywa straciła czujność i to będąc na krawędzi wypadnięcia z finału Champions League, przy stanie 0-3. Nikt nie obserwował Alexandra-Arnolda jak posyła piłkę z rzutu rożnego i - co gorsza - nikt nie pilnował na szóstym metrze Origiego, który spokojnie kopnął do siatki. Tak łatwo bramek nie strzela się nawet na podwórku!