Ekipa z Katalonii ma dzisiaj wielką przewagę, ale wynika ona również z faktu, że po zapewnieniu sobie tytułu mistrza Hiszpanii, zespół jest skoncentrowany tylko na Lidze Mistrzów. Barcelonę stać więc na luksus rozgrywania meczów ligowych z wykorzystaniem zawodników rezerwowych, aby jeszcze lepiej przygotować się do rewanżu w Liverpoolu, już za pięć dni. A stadion Anfield będzie bez wątpienia wypełniony po brzegi, aby dopingować “The Reds". Problem Liverpoolu polega jednak na tym, że walczy jeszcze na dwóch frontach. Do rozegrania zostały mu dwie kolejki Premier League, w której rywalizuje o tytuł z silnym Manchesterem City. I ma to swoje skutki uboczne. Należą do nich kontuzje, mniejsza wytrzymałość w drugich połowach spotkań, a nawet konieczność wymieniania zawodników w pierwszych minutach gry. Tak jak stało się w środę z Naby Keitą, który musiał szybko zejść z boiska z powodu urazu. Zastąpił go Jordan Henderson, zawodnik, który wprawdzie lepiej się ustawia na boisku, ma dobre podanie, ale jest też mniej kreatywny. Mimo tych wszystkich tych problemów, na dodatek rozgrywając mecz na wyjeździe, Liverpool nie był wcale gorszy od Barcelony. Co więcej, grał solidniej i jako zespół prezentował się dużo lepiej. Gospodarze próbowali odpowiadać ciosem na cios, gorzej natomiast radzili sobie z długimi podaniami. Jednak bez Brazylijczyka Roberta Firmino, który po kontuzji nie był w pełni sprawny i zaczął mecz na ławce, gościom brakowało udanego zakończenia akcji, wieńczącego to, na co zasługiwali. Chociaż okazji mieli wiele. W przeciwieństwie do Luisa Suareza, który - gdy za pierwszym razem znalazł się w dobrej sytuacji - potrafił ją wykorzystać, kompletnie zmylić bramkarza Alissona i dać Barcelonie prowadzenie, na które nie zasłużyła. Można było nawet odnieść wrażenie, że trybuny Camp Nou odetchnęły z ulgą, kiedy kończyła się pierwsza połowa. 1-0 było w tych warunkach znakomitym wynikiem. W drugiej połowie wszyscy czekali na Liverpool, który znowu przejmie inicjatywę i będzie gotowy odpowiedzieć Barcelonie. Wtedy jednak - z całym swoim splendorem - rozbłysnął Leo Messi, udowadniając, że nie istnieje teraz dla niego większa motywacja niż Liga Mistrzów. Dzięki temu, Argentyńczyk stoi u wrót swojego piątego triumfu w Champions League i szóstego zwycięstwa w plebiscycie Złotej Piłki. Oprócz kilku znakomitych zagrań, zdobył dla Katalończyków drugą bramkę - akurat wówczas, kiedy Anglicy byli najbardziej groźni - trafiając do siatki po wcześniejszym uderzeniu Suareza w poprzeczkę. A potem dorzucił jeszcze trzeciego gola, po wspaniałym rzucie wolnym. Mówiąc obrazowo, wolne w wykonaniu Messiego są niemal jak karne, tylko z murem pośrodku. Ponieważ futbol bywa jednak ciągle niewyjaśniony, to mecz, który powinien zakończyć się jeszcze większym świętowaniem Barcelony, zostawił u kibiców mały niedosyt. A to przez ostatnią sytuację zmarnowaną w niezrozumiały sposób przez Ousmane’a Dembele, kiedy zdobycie czwartej bramki było dosłownie na wyciągnięcie ręki. Ale jeśli barcelońska drużyna wyciągnie wnioski z ubiegłorocznej gorzkiej lekcji, kiedy przegrała wyjazdowy mecz z Romą 0-3 (po wcześniejszym zwycięstwie 4-1), to tamto doświadczenie nie powinno powtórzyć się na Anfield. Aby jednak tak się stało, zawodnicy Barcy nie tylko powinni być bardzo czujni, ale też kilku z nich (Coutinho, Sergi Roberto czy Dembele) musi się poprawić, bo Liverpool zespołowo wydaje się lepszy i może być w stanie odrobić straty. W pierwszym meczu wyższość gospodarzy było widać jedynie w grze Messiego, który przerasta wszystkich, oraz w bramce, gdzie z Marc-Andre Ter Stegen potrafiącym wybronić każdą piłkę. Wyniki 3-0 mógłby wskazywać, że rywalizacja jest już rozstrzygnięta. Ale to mogą być tylko pozory. Z Barcelony Sergio Levinsky