Tak naprawdę jednak - obojętne, co im powiedział Pochettino. Na konferencji prasowej po historycznym meczu, na której określił swoich zawodników mianem "superbohaterów", wspomniał tylko, że w przerwie "popchnął ich do działania, tak, jak na to zasługiwali". I mianem "superbohatera" wyróżnił Brazylijczyka Lucasa Mourę, autora hat-tricka. Kiedy zobaczył mnie w strefie mieszanej, która przypominała turecką łaźnię, bo tłoczyły się w niej dziesiątki dziennikarzy, tylko mrugnął porozumiewawczo okiem i powiedział, że po konferencji napije się argentyńskiego wina, które serwuje sobie tylko na specjalne okazje. Nie wątpię, że tak się właśnie stało. Tottenham miał niewiele do stracenia. Czasami, kiedy tak się dzieje, ludzki umysł błądzi po trudnych do opisania wertepach. W piłce nożnej istnieją dwie wyraźne postawy: opuścić ramiona, co zrobiła Barcelona na Anfield, wychodząc z założenia, że to nie jest jej noc albo iść na całość, całkowicie zapominając o niebezpieczeństwach i wierzyć, że jedynym sposobem jest atak. Tak, jak w słowach piosenki katalońskiego pieśniarza Joana Manuela Serrata: "Błogosławieni ci, którzy spadli na dno studni, bo tylko pozostaje im się wspinać". Dlatego, kiedy nikt się tego nie spodziewał, a trybuny na Johan Cruyff Arena szalały z radości i słychać było śpiewy od popu do walca, od arii operowych (z "Aidy") po rock, nagle kibice Ajaxu zaczęli rozumieć, że Anglicy położyli wszystko na jedną kartę. Zauważyli, że dla Hiszpana Fernanda Llorente, który pod nieobecność kontuzjowanego Harry'ego Kane’a stał się gwiazdą drużyny, zaczęła się magiczna noc. Wszedł na boisko (moim zdaniem o 20 minut za późno, ale jak się potem okazało, nie miało to znaczenia) za skrzydłowego Victora Wanyamę i do końca meczu nie przepuścił ani jednej piłki. Tottenham zaczął oblegać Ajax, dążąc do remisu. Holendrzy nie spekulują, nie lubią tego. Kiedy jednak zaczęli i zorientowali się, kogo mają przed sobą, mecz zamienił się we wspaniały spektakl, w którym zawodnicy grali ze swoimi przeciwnikami oko za oko, ząb za ząb. Były strzały w poprzeczkę, znakomite parady francuskiego bramkarza Tottenhamu, mistrza świata, Hugo Llorisa i strzały obronione na linii bramkowej przez Holendrów, zanim Lucasowi Mourze udało się wyrównać. Remis 2-2 przyspieszył jeszcze grę i Anglicy, którzy w pierwszej połowie zdawali się martwi, teraz całkowicie przypierali do muru Ajax. Ich akcjom towarzyszyła cisza trybun. Słychać było tylko nieśmiałe: "When the Saints Go Marching In" śpiewaną przez niewielką grupę kibiców "Kogutów". Holendrów ogarnął zaś lęk i marzyli tylko o tym, żeby niemiecki sędzia Félix Brych odgwizdał koniec meczu. Brych miał to zrobić, ale wcześniej zarządził 5 minut doliczonego czasu gry, podczas których Tottenham wykorzystał wszystkie okazje do ataku. Jednak bramkarz Ajaksu - André Onana, trochę się ociągał i za karę sędzia doliczył jeszcze jedną minutę. W ciągu tych niewielu sekund, podczas kolejnej wielkiej kombinacji, jakie można było oglądać w Amsterdamie, Llorente podał piłkę Delemu Alli i ten poczuł, że nadchodzi wielki moment Lucasa Moury, który oddał strzał nie do obrony. Przynajmniej dla Onany. Po raz kolejny podczas tegorocznych rozgrywek Ligi Mistrzów doszło do niesamowitego comebacku przez drużyną spisaną już na straty. Historyczne zwycięstwo Tottenhamu w Amsterdamie to niezapomniany piłkarski spektakl, który nie tylko był wspaniałym przedstawieniem, ale którego można traktować za podręcznik do nauki, jak ludzki umysł może osiągnąć to, czego pragnie, jeśli skoncentruje się na osiąganym przez siebie celu. Tottenham oczekuje teraz na Liverpool podczas wielkiego brytyjskiego finału Champions League, z dwoma wspaniałymi trenerami jakimi są Pochettino i Juergen Klopp i prawdopodobnie z wyleczonymi już zawodnikami z pierwszego składu. Madryt oczekuje ich z otwartymi ramionami 1 czerwca. Niech żyje futbol! Z Amsterdamu Sergio Levinsky