Pięć lat czekał Lucas na to, żeby definitywnie przejść do historii. A mówiąc jeszcze bardziej precyzyjnie - pięć lat, dwa miesiące i sześć dni. Obrazy wracają, jakby to było wczoraj. Obrazy, których dzisiaj niemal nikt nie pamięta. A przecież już wtedy młody Brazylijczyk, ściągnięty sezon wcześniej z Sao Paulo do Paryża, mógł popisać się wyczynem, który zostałby w annałach na lata. Nie tak spektakularnym jak klasyczny hat-trick w półfinale Ligi Mistrzów, to prawda, nie tak ważnym, bo i ówczesny mecz miał znacznie mniejszą stawkę, ale jednak godnym odnotowania. Był marzec 2014, Paris Saint-Germain grał u siebie w klasyku z Marsylią. Moura już na dobre zadomowił się w składzie paryżan z Ibrahimoviciem i Cavanim, gdy zdecydował się na rajd z... połowy własnej połowy. Nie po skrzydle, jak miał w zwyczaju, ale samym środkiem, centralnie na bramkę Mandandy. Młodzież powiedziałaby dzisiaj, "jak dzik", bez żadnych kompleksów. To było dobre 70 metrów biegu z piłką przy nodze! Jeden, drugi, trzeci i jeszcze czwarty zawodnik gości patrzyli z niedowierzaniem, jak ich mijał, bo na takie szaleństwo mógł zdecydować się tylko ktoś z nieprawdopodobnym ciągiem na bramkę. Aż chciałoby się dopowiedzieć - jak w środę na boisku w Amsterdamie. Zakończenie tamtej akcji też było spektakularne, bo Brazylijczyk lekko podbił piłkę nad bramkarzem, kierując ją do pustej siatki. I wtedy nagle wyrósł spod ziemi Rod Fanni, zdążył wybić tuż przed linią bramkową i pozbawić Lucasa niesamowitego wyczynu. Naprawdę niesamowitego. "Powiedziałem sobie: na pewno będę miał jeszcze okazję, żeby pokazać coś specjalnego" - Cały czas o tym myślę. Po tamtym meczu nie mogłem spać chyba przez tydzień. Ta akcja bez przerwy powracała. Układałem ją w głowie na nowo, zastanawiałem się, jak mogła nie zakończyć się golem. W końcu powiedziałem sobie: trudno, taki jest futbol, ale na pewno będę miał jeszcze okazję, żeby pokazać coś specjalnego, bo taki mam styl gry - mówił niedługo po tym meczu z Marsylią na łamach magazynu "So Foot Club". Bingo! Pięć lat później nie zatrzymał go już nikt, a dziennik "L’Equipe" włączył właśnie do zaszczytnego grona piłkarzy, którym należy się najwyższa nota - dziesiątka. Podobnie jak wcześniej Lewandowskiemu (za Real), Messiemu czy Neymarowi. Znaczy - występ Moury na amsterdamskiej Arenie był wybitny. Długo jednak Brazylijczyk czekał na takie uznanie. Co więcej, jego kariera zdawała się w pewnym momencie chylić ku przeciętności. Gdy w 2012 roku Lucas przyjeżdżał do Europy, z brazylijskiego Sao Paulo, nie tylko miał opinię wielkiego talentu, ale posiadał już na koncie tytuł mistrza Ameryki Południowej U20, niemałe doświadczenie w futsalu i był dobrym kolegą zaczynającego dużą karierę w Brazylii Neymara. Miał też za sobą... zmianę pseudonimu, gdy rodzinnego Lucasa na początku kariery zastępował "Marcelinho". Nieoficjalny powód? Dawny przydomek za bardzo kojarzył się z byłym graczem Corinthians, wielkiego rywala Sao Paulo. Jeszcze w ubiegłym sezonie był na rozdrożu Kupiony do PSG za 40 milionów, co wówczas było na poziomie najdroższych gwiazd ściąganych do Paryża, nie zaczął może rewelacyjnie. Trener Carlo Ancelotti nie widział w nim jeszcze podstawowego skrzydłowego, ale kolejne cztery lata były już znacznie lepsze. Z apogeum pod koniec sezonu 2016-17, gdy Moura mógł pochwalić się 37 występami w lidze i 12 golami (plus jedna bramka w siedmiu spotkaniach Ligi Mistrzów). To wciąż jego rekord, choć licząc wszystkie rozgrywki, dzięki hat-trickowi w Amsterdamie właśnie go pobił. W tym sezonie w barwach Tottenhamu ma już goli piętnaście (dziesięć w Premier League i pięć w Champions). Był jednak taki moment, gdy - mimo wypracowanej wcześniej pozycji, mimo naprawdę dobrej postawy - kariera Lucasa stanęła na rozdrożu. Trochę paradoksalnie, bo stało się tak wówczas, gdy do Paryża przyszedł jego dobry kolega Neymar. Wydawało się, że Moura, świetnie dogadujący się wcześniej z Marquinhosem, znakomicie wpisuje się w kolonię brazylijską, która już na dobre zaczęła nadawać ton w paryskiej szatni. Miał w szatni za długi język? Wtedy jednak wszystko się zmieniło. Z podstawowego zawodnika stał się luksusowym rezerwowym, a trener Emery stracił do niego zaufanie. Wtedy też, gdy już został sprzedany do Tottenhamu za ponad 28 milionów euro, Neymar wstawił się za nim publicznie, po raz pierwszy otwarcie krytykując szefów PSG. - Nie jestem wprawdzie właścicielem klubu, ale Lucas nigdy nie powinien odchodzić z Paryża. Nie rozumiem, dlaczego był ostatnio tak mało wykorzystywany - mówił. Nieoficjalnie, za odejściem Lucasa, oprócz dobrej okazji na przypływ gotówki - co było istotne z powodu finansowego fair play - kryło się jednak drugie dno, bo sztab szkoleniowy ekipy z Paryża miał podejrzewać Brazylijczyka, że ten ma zbyt długi język w kontaktach z dziennikarzami. Szatnia go lubiła i ceniła (Marquinhos aż się popłakał na wieść o tym, że jego przyjaciel musi opuścić klub), choć najwyraźniej nie dla wszystkich był wygodny. W Tottenhamie odnalazł się jednak znakomicie, czego mecz z Ajaksem jest tylko dopełnieniem. - Nie wiem jak to wytłumaczyć. Każdy piłkarz czeka na takie momenty. Ja też od dziecka marzyłem, żeby zagrać w finale i wierzyłem, że to się kiedyś stanie. Zawsze powtarzam, że Bóg może przyjść do ciebie w każdej chwili i cię całkowicie zaskoczyć - mówi dzisiaj Lucas. Już po najlepszym meczu w karierze. W Paryżu muszę trochę żałować, że się go jednak pozbyli. Remigiusz Półtorak