Zapis relacji na żywo z półfinału LM: Liverpool FC - FC Barcelona Zapis relacji na żywo na urządzenia mobilne z meczu Liverpool - Barcelona Barcelona ma swoją kolejną remontadę. Ale nie taką, jakiej by się spodziewała! Dwa lata po nieprawdopodobnym zwycięstwie z PSG, tym razem Katalończycy w sposób spektakularny przegrali. Aż chciałby się powiedzieć - nie do wiary. A przecież to była misja, która od początku wydawała się dla "The Reds" trudna do wykonania. Czyżby? Teraz nikt już nie powie, że niemożliwa. Zresztą, w przypadku Liverpoolu takie przypuszczenie jest zawsze wyjątkowo ryzykowne. Nie po Stambule sprzed czternastu lat, nie po 45-minutowej remontadzie z Milanem, której nikt jeszcze wtedy tak nie nazywał. Teraz "The Reds" mieli więcej czasu, pełne 90 minut, nawet więcej, gdyby była taka konieczność. Ale jak odrobić trzybramkową stratę, i to z wielką Barceloną, bez dwóch kluczowych napastników? Jak odwrócić losy dwumeczu bez Roberto Firmino i Mohameda Salaha, którzy w tym i w tamtym sezonie (wspólnie z Sadio Mane) stanowili o sile ataku Liverpoolu. Choć, prawdę mówiąc, to nie do końca prawda, że Salaha w tym meczu nie było. Kilka minut przed pierwszym gwizdkiem Egipcjanin, brutalnie potraktowany w ostatnim meczu ligowym przez bramkarza Newcastle, wszedł dumnie na Anfield z koszulce z napisem "Nigdy nie poddawaj się". Przekaz do kolegów był jednoznaczny i podopieczni Juergena Kloopa najwyraźniej wzięli sobie to do serca. Kibice Liverpoolu właśnie na to liczyli. Na atak wszystkimi siłami od początku, na stłamszenie Barcelony. Dosłownie od pierwszej minuty. Gdy więc w 50. sekundzie Jordi Alba niemal panicznie wybijał piłkę z własnego karnego, gdy chwilę potem Robertson spiął się z Messim, mało przyjaźnie "głaskając" Argentyńczyka po głowie, stało się jasne, że będzie gorąco; że ta trzybramkowa przewaga jest niby duża, a jednak nie gwarantuje niczego. Liverpool był nakręcony. Koniecznością szybkiego zdobycia bramki, dopingiem kibiców. Ale wynikało to też z prostych błędów Barcelony. Przy golu już w 7. minucie zawinił Jordi Alba, fatalnie zagrywając głową do Mane (dzieła dopełnili Robertson i Origi), chwilę potem Sergi Roberto tak ryzykownie podawał do tyłu, że tylko zimna krew ter Stegena, poparta umiejętnym balansem ciała zapobiegła kolejnemu nieszczęściu. Barcelona została całkowicie zepchnięta do obrony. Do tego stopnia, że miała problemy z wyjściem z własnego przedpola, ter Stegen musiał wykazać się dobrą grą nogami, a tylko ponadprzeciętne umiejętności przy wyprowadzaniu piłki zapobiegały szybkiemu przejęciu jej przez gospodarzy. Liverpool był jednak świadomy, że może w każdej chwili nadziać się na kontrę. Na błysk geniuszu Leo Messiego, który jednym zagraniem mógł postawić gospodarzy w jeszcze trudniejszej sytuacji. Psychologicznie Barcelona właśnie na to czekała. Minęło zaledwie 10 minut, gdy kapitan Barcelony miał po raz pierwszy szansę, aby pokonać Alissona. Brazylijski bramkarz wybił piłkę zmierzającą niechybnie pod poprzeczkę. Potem było jeszcze groźniej. I tak naprawdę nie wiadomo, jak Messi nie zamienił na gola zespołowej akcji po kwadransie gry. Byłoby po meczu. Barca otrząsnęła się z początkowego szoku. Pokazała, że jest w stanie ukąsić, jakby przypominając słowa Kloppa z przedmeczowej konferencji, że "może cię od razu ukarać, jeśli zaryzykujesz za bardzo". Liverpool więc ryzykował, ale z większą nieśmiałością, za to Katalończycy powinni jednak znacznie wcześniej rozstrzygnąć losy półfinału. Mieli okazje, jak Alba po znakomitym podaniu Messiego, tuż przed końcem pierwszej połowy. A ponieważ niewykorzystane sytuacje się mszczą... To stare, ale po raz kolejny okazało się bardzo prawdziwe. Barceloną wstrząsnęły trzy minuty po przerwie. A jeszcze bardziej Georginio Wijnaldum, ten sam, który - wystawiony w roli fałszywej "dziewiątki" w pierwszym spotkaniu - zupełnie nie podołał zadaniu. Tym razem Holender wszedł po przerwie jak po swoje, jakby chciał zmazać tamtą plamę. Już po drugim golu Liverpool poczuł krew, a gdy Wijnaldum - przy całkowicie biernej postawie barcelońskiej defensywy - wyrównał straty, na Anfield zapanowało szaleństwo. Barcelona przestraszyła się demonów sprzed roku, gdy równie zaskakująco dała się zaskoczyć Romie. Było jasne, że jeden gol zdecyduje o wszystkim, będzie jak zejście do piekieł. Bez powrotu. Jeszcze próbował Messi, ale bez przekonania. Osamotniony, nie mógł wiele zdziałać. I wtedy Liverpool zaskoczył w sposób nieprawdopodobny. Czwarty gol był właśnie taki jak cały mecz. Alexander-Arnold zamarkował odejście od rzutu rożnego, by za chwilę błyskawicznie podać jednak piłkę do całkowicie nieobstawionego Origiego. Belg dopełnił formalności przed całkowicie zdezorientowanym ter Stegenem. Anfield jest rzeczywiście magiczny. Liverpool - Barcelona 4-0 (1-0) Bramki: 1-0 Origi (7.), 2-0 Wijnaldum (54.), 3-0 Wijnaldum (56.), 4-0 Origi (79.) Liverpool: Alisson - Alexander-Arnold, Matip, V. van Dijk, Robertson (46. Wijnaldum) - Henderson (C), Fabinho, Milner - Shaqiri, Mané, Origi (85. Joe Gomez). Barcelona: ter Stegen - Roberto, Piqué, Lenglet, Alba - Arturo Vidal (75. Arthur), Busquets, Rakitić - Messi (C), L. Suárez, Coutinho (60. N. Semedo). Remigiusz Półtorak Liga Mistrzów: wyniki, drabinka, terminarz, strzelcy