Liverpool, który w upalny, sobotni wieczór ukoronował się na madryckim stadionie Wanda Metropolitano koroną mistrza Europy, jest autorską drużyną, jedną z tych mozolnie budowanych dzień po dniu ręką złotnika, którym jest jeden z najlepszych trenerów świata. Ktoś, kto dobrze wie, o co mu chodzi. Prawdą jest, że "The Reds" zapłacili Southampton za przejście van Dijka fortunę, 85 milionów euro (dotychczasowy rekord za transfer obrońcy). Jego angaż został ogłoszony kibicom w sieciach społecznościowych pod koniec 2017 roku i niespełna 18 miesięcy później Holender został okrzyknięty najlepszym obrońcą świata i oprócz nagrody za bycie najlepszym piłkarzem finału Ligi Mistrzów, jest dziś jednym z nielicznych graczy, może oprócz Edena Hazarda z Chelsea, którzy mogą podkraść Leo Messiemu tegoroczną Złotą Piłkę. Ani Liverpool, ani Tottenham Hotspur nie rozegrali w Madrycie niezapomnianego finału. W ciężkim klimacie stolicy Hiszpanii po rzucie karnym, podyktowanym przez słoweńskiego sędziego Damira Skominę za rzekome zagranie ręką Moussy Sissoko (moim zdaniem sędzia się pomylił, piłka najpierw dotknęła ciała piłkarza a potem jego pachy), który bardzo szybko dał przewagę "The Reds", mecz nie był pięknym widowiskiem. W ekstremalnych sytuacjach, kiedy to w grę wchodzi puchar, po uzyskaniu przewagi drużyny zaczynają grać w sposób konserwatywny. I to właśnie stało się z Liverpoolem, w czasie, kiedy Tottenham na wyjście z letargu potrzebował całej pierwszej połowy i dopiero w drugiej mógł wyrównać wynik, na czym mu tak bardzo zależało. Między jednymi, którzy nie chcieli wyjść poza schemat (Reds) i drugimi, których umysły błądziły daleko (Spurs), mecz zmienił się w nudną rozgrywkę. W drugiej połowie, po ostrej przemowie, z jaką w przerwie Argentyńczyk Mauricio Pochettino zwrócił się do swoich zawodników, Tottenham wyszedł na murawę w bojowym nastroju, podobnie jak zrobił to w Amsterdamie podczas meczu z Ajaksem. Był gotów na odrobienie strat, jednak po raz kolejny zderzył się z murem obrońców a przede wszystkim z van Dijkiem, który zatrzymywał każdą indywidualną akcję i skutecznie blokował bramkę, w której stał wspaniały Alisson Becker, skutecznie odpierający ataki. Mimo oporu co do otwartej gry w finale i chęci instynktownego zachowania wyniku, w zdobyciu którego pomogło szczęście, obecny Liverpool, jako drużyna, wymyka się obowiązującym dotychczas konceptom. Zespół poruszył fundamenty międzynarodowego futbolu, który zwykł kopiować istniejące już modele, a nie jak Klopp - podważać istniejące struktury. Jaki futbol czuje Klopp? Dla Niemca środek boiska - wcześniej zajęty przez prawych, lewych, bocznych, środkowych, ustawionych bardziej w przodzie albo w tyle - jest jedynie miejscem tranzytu i to w jak najszybszym tempie, aby zaraz potem ruszyć do ataku albo wrócić co sił w nogach i bronić własnej bramki. Liverpool stał się drużyną nie do zniesienia, która wymusza na rywalu błędy, a do tego kiedy jest przy piłce, wypuszcza do przodu bocznych zawodników. Wtedy van Dijk wyrusza na poszukiwanie gry powietrznej i docierają do niego skrzydłowi, którzy dołączają do trzech napastników (Mane, Salah i Firmino), piłkarzy mających za sobą niezapomniany sezon. Nie przez przypadek po porażce w Madrycie Pochettino powiedział: "Patrząc na to, że dotarliśmy aż tutaj, w przyszłym sezonie musimy podwoić wysiłki". Argentyńczyk bierze przykład z podziwianego przez siebie Kloppa, który zaledwie rok temu, w Kijowie, w finale Champions League, dał się pokonać Realowi Madryt po tym, jak bramkarz Liverpoolu Loris Karius popełnił koszmarny błąd, który zresztą kosztował go wygnanie. Tej samej nocy, podczas której Cristiano Ronaldo obwieścił odejście z "Los Blancos", Klopp rozpoczął obmyślanie rekonstrukcji, której efekty zobaczyć można było podczas meczu w Madrycie. "Nigdy nie uważałem się za przegranego" - powiedział Klopp z pucharem w dłoniach po zakończeniu sobotniego finału. Nigdy nie widział siebie w taki sposób. Ani wtedy, kiedy w 2015/16 dotarł w Sewilli do finału Ligi Europejskiej, ani przed rokiem, w finałowym meczu Champions League, ani nawet w sezonie 2012/13, kiedy trenując Borussię Dortmund poniósł porażkę w innym finałowym meczu Ligi Mistrzów z Bayernem Monachium Juppa Heynckesa. Dla Kloppa zawsze istnieje powód, żeby się czegoś nowego nauczyć i potem wykorzystać to do wygranej. Nie przejął się i tym razem, że Liverpool sprzedał Barcelonie swoją gwiazdę Philippe'a Coutinha albo tym, że "The Reds" mając na swoim koncie zaledwie jedną porażkę w całym sezonie, zostali bez triumfu w Premier League (której w aktualnym formacie nie wygrali ani razu, a po raz ostatni w 1992 roku), ani tym, że w ćwierćfinale zostali pobici na Camp Nou przez Barcę 0-3, zasługując co najmniej na remis. Zawsze można rozpocząć od zera, szczególnie kiedy w grę wchodzi autorski futbol. Z Madrytu Sergio Levinsky