OK, tego, że Bawarczycy dostaną 0-5 w dwumeczu nie spodziewali się nawet najwięksi fani "Królewskich". Książka z tym dwumeczem zamknęła się po golu na 0-2, czyli w 20. minucie rewanżu. Przyczyn porażki Bayernu należy szukać z pewnością gdzie indziej, niż w taktyce opartej na wymianie szybkich podań na małej przestrzeni. Fizycznie i mentalnie drużyna Guardioli była na wakacjach. To była jej główna bolączka. To nie przypadek, że tylko urodzony szybkościowiec Arjen Robben potrafił wygrywać pojedynki. Reszta piłkarzy była jak dziurawa dętka - bez powietrza. Nawet Francka Ribery'ego zatrzymywał człowiek o niepozornym wyglądzie Sancho Pansy - Carvajal. Zresztą rozwścieczony Francuz uciekł się do uderzenia go w twarz z otwartej ręki, za co spotka go zapewne kara. Bayern w rekordowym tempie, jeszcze w marcu, zapewnił sobie mistrzostwo Niemiec. I wrzucił na luz. Z tego luzu połączonego z brakiem "paliwa" wzięła się fatalna seria: tylko cztery wygrane na 10 meczów. Z tego wynikał także pogrom 0-3 z Borussią Dortmund u siebie, z którą mecze zawsze są prestiżowe. Zanim zaczniemy wieszać psy na skromnym Pepie, weźmy pod uwagę fakt, że z zespołem, który wygrał wszystko, co się dało w zeszłym sezonie, trudno było powtórzyć ten wyczyn. Trudno go było zmusić do tego samego wysiłku, przede wszystkim psychicznego, do tej samej koncentracji. Gdy Bayern gromił na wyjeździe Werder (7-0), czy Schalke (4-0), wszyscy piali z zachwytu, że oto jesteśmy świadkami futbolu, jakiego nie prezentował dotąd nikt inny. Teraz, po słabych kilku meczach, z których - pełna zgoda - dwumecz z Realem był najważniejszym w sezonie, popadamy w drugą skrajność i kładziemy do grobu pomysł na grę Pepa. Od skrajności w skrajność - jestem przeciwny takiemu traktowaniu sportowej problematyki. Dajmy trenerowi popracować chociaż pełny rok, zanim wydamy wiążące opinie, zwłaszcza gdy one kogoś przekreślają definitywnie. Bayern w ostatnich trzech sezonach wygrał Ligę Mistrzów, doszedł do jej finału, a tym razem skończył przygodę na półfinale - daj Boże każdemu wielkiemu klubowi takiej passy! Z pewnością łatwiej obudzić ekipę o wielkim potencjale, która ma za sobą pasmo niepowodzeń, niż nakłonić do wygrywania w nieskończoność tych, którzy wszystko już zdobyli. Wie coś na ten temat Carlo Ancelotti. Świetny Włoch wielki AC Milan doprowadził dwukrotnie do zwycięstwa w Champions League (2003 i 2007), a tylko do jednego prymatu we Włoszech (2004), a w 2009 roku odszedł, bo wyciśnięta jak cytrynka drużyna nie była w stanie już nic wskórać. Jedno mistrzostwo i Superpuchar (2011) dla potęgi pokroju "Rossonerich" to śmiech na sali. Ancelotti w Realu potwierdza jednak, że jest świetnym fachowcem. Poukładał szatnię i wykorzystał jej głód zwycięstw po ostatnim roku z Mourinho, gdy "Królewscy" musieli się pocieszyć najmniej istotnym trofeum (Superpuchar Hiszpanii), bo resztę z kretesem przegrali. Przebiegły Carlo w starciach z monachijczykami pokazał, co znaczy skuteczna defensywa i że nie trzeba do niej własnego pola karnego zamieniać w zajezdnię autobusów przegubowych, jak czynił "Mou". Pressing wysoki, pressing średni, pressing niski - te wszystkie elementy włoskiej szkoły "Królewscy" opanowali do perfekcji, gdy trzeba było szybko kontrowali, a gdy chcieli potrafili utrzymać się przy piłce także w ataku pozycyjnym, na terytorium rywala. O ile Real Mourinho (np. w meczach z Barceloną) prowadził wojnę, stosował wślizgi na wysokości kolan (np. Pepe), o tyle Real Ancelottiego gra w piłkę. I robi to najlepiej na świecie. Stałe fragmenty, głupcze! Dziś łatwo krytykować, że Guardiola pod względem stałych fragmentów rozwalił w kilka miesięcy to, co jego poprzednik Heynckes żmudnie budował przez lata. Bawarska machina strzelała gole z rzutów rożnych i wolnych, a nie traciła seryjnie. To tylko część prawdy. Druga jest taka, że rewolucyjnych zmian w sposobie atakowania i bronienia przy stałych fragmentach gry najzwyczajniej nie da się wprowadzić z miesiąca na miesiąc. Skrajnie mało czasu na ćwiczenie tego elementu mają reprezentacje, dlatego selekcjonerzy kadry Polski na czele z Leo Beenhakkerem i Franciszkiem Smudą pieklili się, gdy utyskiwaliśmy na naszą słabość w tym elemencie. Powiecie, że Ancelotti miał tak samo mało czasu, a jednak dał rady. To prawda, ale Segio Ramos jest tylko jeden i gra w Realu. Co ciekawe, defensor mistrzów świata w całym sezonie, biorąc pod uwagę wszystkie rozgrywki (towarzyskie, Primera Division, Puchar Króla, Liga Mistrzów) w 50 meczach strzelił w sumie dwa gole (w meczach z Levante i Osasuną), a tu, w półfinale Champions League na Allianz Arena wystarczyło mu 20 minut, by trafić dwa razy!