Zapraszamy na relację na żywo z meczu Legia Warszawa - Borussia Dortmund! Relację można również śledzić na urządzeniach mobilnych Interia: W Polsce panuje przekonanie, że awans do Ligi Mistrzów to ziemia obiecana, a klub, który tego dostąpi ucieknie krajowej konkurencji na lata. Przykład Widzewa Łódź pokazuje, że było całkiem inaczej. Klub wędrował z rąk do rąk, aż spadł do IV ligi. Franciszek Smuda: To przykra sprawa. Wszyscy wiemy, o co w Widzewie chodziło. W latach 90. Legii, a później Widzewowi, poprzez występy w Champions League udało się wypromować zawodników. Skutek był taki, że działacze mieli w głowie tylko jedno: sprzedać piłkarzy i zarobić. - Sprzedanie jednego, czy drugiego piłkarza czasem nie szkodzi, ale nam w Widzewie sprzedano po Lidze Mistrzów trzech-czterech zawodników i mieliśmy problemy z wygraniem polskiej ligi. Dlatego radzę działaczom Legii, żeby kasę, jaką wywalczyli poprzez awans i wywalczą poprzez grę w Lidze Mistrzów zainwestowali w zbudowanie jeszcze silniejszego zespołu, żeby regularnie, a nie od czasu do czasu kwalifikować się do tych rozgrywek. Tak jak kiedyś Rosenborg Trondheim, czy później Bate Borysów?- Dokładnie. Przykład Rosenborga znam lepiej. Menedżerem był w nim Rune Bratseth - były piłkarz Werderu Brema i on wkraczał do Ligi Mistrzów rok po roku. Dzięki pieniądzom zarobionym w LM w Trondheim zbudowali sobie nawet nowy stadion.Pod względem infrastruktury nasza piłka klubowa uległa znacznej poprawie przez te 20 lat. Stadiony mamy na poziomie europejskim, ale już poziom ligi niekoniecznie. Dzisiaj wzięlibyśmy w ciemno taki wynik Legii w fazie grupowej, jak wówczas Widzewa - cztery zdobyte punkty, bilans bramek 6-10. - Faktycznie, Atletico Madryt już wtedy było na topie, Borussia Dortmund wygrała Ligę Mistrzów, z Juventusem w finale. Oprócz jednego meczu, w którym mieliśmy problemy kadrowe - aż pięciu zawodników z podstawowego składu nie mogło grać (1-4 z Atletico u siebie), to "sprzedawaliśmy" się dobrze. Byliśmy o krok od remisu na wyjeździe z Borussią Dortmund (1-2) i byliśmy o krok od zwycięstwa nad Borussią w Łodzi, gdyż prowadziliśmy 2-0 (skończyło się 2-2). Jakby nie spojrzeć na to, to strzeliliśmy wielkiej Borussii trzy bramki. Nie udało się tylu goli nikomu jej strzelić ani w ćwierćfinale, półfinale czy nawet w finale.Brakowało wam pewnie szerokiej ławki w Widzewie.- To na pewno było problemem. Przez 3,5 roku zawsze mieliśmy problemy z tym. Było może 15 pełnowartościowych piłkarzy. Uzupełnialiśmy to grono młodzieżą, ale i to nie wystarczyło, bo posypały się kontuzję. Pamiętam, że w meczu wyjazdowym ze Steauą Bukareszt nie mieliśmy - prawdę mówiąc - kogo na ławce posadzić, bo zgłoszona była tylko taka, a nie inna kadra. Nie można było dokooptowywać piłkarzy po terminie.- Pamiętam, że Rafał Siadaczka miał gips na nodze, a mimo tego posadziliśmy go na ławce. Rafał był w dresie, więc nie było widać tego gipsu.Po to, żeby był rezerwowy "na sztukę"?- Dokładnie, ale sędzia techniczny zauważył, że Rafał ma obok siebie kule, więc zapytał, czy ten piłkarz nadaje się do gry. Po dokładnym sprawdzeniu zobaczył, że noga jest sztywna i powiedział: "Najpierw zdejmijcie ten gips, a dopiero później piłkarz może usiąść na ławce". Zatem było trochę problemów, ale jakoś daliśmy sobie radę w Lidze Mistrzów. Wprawdzie w Bukareszcie przegraliśmy 0-1 po samobójczej bramce Bogusza, choć wcale nie musieliśmy przegrać. - Niewiele brakowało nam do awansu. W rewanżowym spotkaniu Atletico Madryt wygrało 1-0 po bramce z rzutu wolnego, ale myśmy mieli co najmniej dwa-trzy razy sam na sam z bramkarzem i gdybyśmy rozstrzygnęli to spotkanie na swoją korzyść, to kto wie, czy nie wyszlibyśmy z grupy. Trochę szczęścia w takich momentach potrzebowaliśmy, ale ja mówię, że zespół, który zakwalifikował się do Champions League po trudnych bojach, tak jak Widzew wtedy, w dwumeczu z Broendby, które było podporą reprezentacji Danii, nabrał takiego ogrania, że bez strachu walczył z Atletico i Borussią. W niektórych momentach graliśmy jak równy z równym. Steaua Bukareszt wówczas też była silna, 75 procent jej składu grało w reprezentacji Rumunii. W tamtych czasach Rumunia była mocna, zresztą ona nigdy nie jest słabeuszem. - Ogólnie Ligi Mistrzów nie wolno się bać, tylko trzeba podejść do tematu odważnie i atakować! Nie wraca pan do trenerskiej pracy? Telefon milczy? Tęskni pan za boiskiem?- Gdybym powiedział "nie", to bym skłamał. Z chęcią bym wskoczył w trenerskie buty, ale nie ma odzewu ze środowiska, a ja nie należę do tych, którzy będą dzwonić i się prosić. W sumie to zastanawia mnie ten brak zainteresowania moją osobą. Zęby mam wszystkie, waga ta sama, co podczas kariery piłkarskiej. Może ktoś sądzi, że jestem za drogi, a to przecież zawsze kwestia do negocjacji. Być może patrzą w metrykę urodzenia? A przecież Orest Lenczyk był ode mnie starszy, gdy zrobił mistrzostwo.Czyli dba pan o wagę?- Ogólnie o całą kondycję. Gdybym podjął się prowadzenia jakiegoś klubu, to nie chcę przyjść z brzuchem jak u tych z sumo, tylko sylwetka musi być sportowa. Co najbardziej pociąga w trenerce? Wysokie apanaże?- O to mi w ogóle nie chodzi. W tym zawodzie "kręci mnie" sytuacja, gdy uda się wyprowadzić zespół z kryzysu. Ciągłe głowienie się jakich zastosować metod, jak wywołać tę iskrę, która rozpali szatnię, porwie do dobrej, widowiskowej i skutecznej gry. Właśnie ta satysfakcja, że udało się poukładać szatnię, jak ostatnio w Wiśle, gdy mieliśmy gigantyczne problemy finansowe i wszyscy na nas kładli krzyżyk "do spadku", czy wcześniej w Lechu Poznań, o którym nawet Orest Lenczyk mi mówił, że składam jak składak kawałek po kawałku; jeszcze wcześniej w Odrze Wodzisław, którą przejąłem na spadkowym miejscu - ta satysfakcja ciągnie do zawodu najbardziej. Kontaktu ze środowiskiem pan nie traci?- Byli piłkarze nawet często dzwonią. Właśnie pakuję się do Kolumbii, dokąd lecę na zaproszenie Manuela Arboledy, który w Deportes Tolima, wspólnie z ojcem Jamesa Rodrigueza, otwiera szkółkę piłkarską. Manu prosi, bym się przyjrzał temu wszystkiemu, a że od dawna jesteśmy w dobrych kontaktach, to z chęcią pomogę. Drugi zawodnik zagraniczny, którego po latach doceniam to Ostoja Stjepanović. Gdy odchodził z Wisły przyszedł, podziękował, rozstaliśmy się w superaatmosferze. Teraz dzwoni na święta z życzeniami. Postawa godna naśladowania. Rozmawiał: Michał Białoński