Jakub Żelepień, Interia: Co dla Turcji oznacza finał Ligi Mistrzów w Stambule? Doktor Karol Wasilewski: Przede wszystkim to, że w Turcji odbędzie się prestiżowe wydarzenie sportowe, w zasadzie z najwyższej półki. W warstwie metaforycznej oznacza natomiast, że kraj, który został niedawno nawiedzony przez straszne trzęsienie ziemi, podnosi się z kolan. Jest to oczywiście pewne naciąganie rzeczywistości, ale chodzi o symbole. Turcja przechodziła też ostatnio przez - dosyć zresztą burzliwe - wybory. - Decyzja o przyznaniu finału zapadła jakiś czas temu, teraz Tayyip Erdogan ma po prostu kolejny argument do swojej retoryki, według której Turcja jest ważnym krajem na mapie świata. Nie przesadzałbym jednak z nawiązywaniem do wyborów. Myślę, że chodzi raczej o wykorzystywanie tej narracji politycznie. Wykorzystywanie zewnętrzne czy wewnętrzne? - Oczywiście, że wewnętrzne. Robi na panu wrażenie, że finał Ligi Mistrzów jest w Stambule? Jakby nie patrzeć - jest to prestiż. - Ma pan w takim razie nisko zawieszoną poprzeczkę. Oczywiście żartuję, natomiast chodzi mi o to, że o oddziaływaniu zewnętrznym moglibyśmy mówić, gdyby Turcja dostała piłkarskie mistrzostwa Europy, świata lub igrzyska olimpijskie, o które od dawna zabiega. Finał Ligi Mistrzów - już zresztą nie pierwszy - nie jest wydarzeniem na taką skalę. Pamięta pan na pewno poprzedni? Oczywiście, 2005 rok i popis Jerzego Dudka. - No właśnie. Aspiracje tureckie były i są ustawione na igrzyska olimpijskie. Finał Ligi Mistrzów nie jest dla nich niczym nadzwyczajnym. Mistrzostwa Europy, o których pan wspomniał, też mogłyby zaspokoić tureckie ambicje? - Odpowiem inaczej: bez wątpienia Tayyipowi Erdoganowi zależałoby na sportowym sukcesie. Podczas dwudziestolecia jego rządów było już wiele różnych prób. W tym momencie wygląda jednak na to, że będzie musiał pocieszyć się właśnie finałem Ligi Mistrzów. Trudno sobie wyobrazić, żeby mistrzostwa Europy czy igrzyska olimpijskie mogły odbyć się w Turcji. Z jakich powodów? - Przede wszystkim ze względu na to, że są na świecie miejsca lepiej przygotowane do organizacji tego typu imprez. Po drugie Turcja ma poważniejsze problemy gospodarcze, którymi musi się zająć. Nie jestem przekonany, czy wydawanie tak dużych pieniędzy na sport byłoby odpowiednim posunięciem, choć oczywiście Turcy są narodem dumnym. Po trzecie wreszcie - to akurat sprawa najbardziej spekulatywna - wydaje mi się, że świeże obrazy trzęsienia ziemi będą siedziały w głowach tych, którzy wybierają gospodarzy wielkich imprez. Dopóki nie będą oni mieli pewności, że Stambuł jest miejscem bezpiecznym (a spodziewamy się w najbliższych dekadach silnego kataklizmu w mieście), będzie to pewną przeszkodą. A kwestia wątpliwej praworządności w Turcji też może utrudniać otrzymanie wielkiej imprezy? - Mieliśmy mundiale w Rosji i Katarze, argumenty związane z prawami człowieka są jednymi z ostatnich, które mogłyby ważyć w procesie decyzyjnym. Decydenci średnio przejmują się jakimikolwiek głosami sprzeciwu. Czy wzięli pod uwagę fakt, że Rosja najechała w 2014 roku Ukrainę? Albo że w Katarze nie przestrzega się podstawowych praw robotników? Odpowiedź każdy zna. Wróćmy do Turcji - co Tayyipowi Erdoganowi daje futbol? Wiemy, że angażuje się w niego nie tylko przy okazji wielkich imprez, ale także na co dzień. - Jest elementem budowania politycznej legendy Tayyipa Erdogana jako jednego z nas, jako tego, który rozumie potrzeby w zakresie sportu. Innymi słowy - futbol to element uczłowieczający prezydenta. Jak każdy reżim, tak i ten turecki lubi uwiarygadniać się przez imprezy sportowe. Spodziewa się pan jakichś gestów politycznych podczas finału Ligi Mistrzów? - Nie. Gdzie Rzym, gdzie Krym. Pewnie Tayyip Erdogan będzie rozmawiał z oficjelami i mówił im, że dobrze byłoby, gdyby coś dużego odbyło się w Turcji, tak zrobiłby każdy polityk. Na pewno nie będzie jednak zabiegał o ich względy w takim zakresie, jak choćby Katarczycy. Są inne instrumenty do realizacji swojej polityki. Rozmawiał Jakub Żelepień, Interia