Nawet jeśli na angielskich drużynach nie robi to aż tak wielkiego wrażenia, bo Premier League finansowo zdominowała konkurencję, finał w Madrycie będzie o dużą kasę. Bardzo dużą. 55,4 mln euro w tej edycji Champions League zarobił już Liverpool. Tottenham, który w fazie grupowej spisywał się trochę gorzej, otrzyma tylko o 900 tys. euro mniej. Tak czy inaczej, będziemy świadkami jedynego meczu w światowej piłce, w którym do podniesienia z murawy jest 34 mln euro, z czego 19 mln euro zgarnie zwycięzca, a przegranemu zostanie 15 milionów. Choćby i na otarcie łez. Nie o wielkie pieniądze tu jednak tylko chodzi. A przynajmniej nie one będą najważniejsze. Zwycięstwo w Madrycie to przepustka do chwały, to miano najlepszej drużyny w najbardziej prestiżowych rozgrywkach piłkarskich na świecie, to wreszcie miejsce w historii. Liverpool, nawet jeśli przegrywał w ostatnich finałach, wie już doskonale, jak smakuje takie uczucie, bo wygrywał Puchar/Ligę Mistrzów pięć razy, dla Tottenhamu byłoby to pierwsze takie trofeum. Stawka jest jest więc ogromna. Jeśli ktokolwiek pomyśli, że to szalony finał, nie pomyli się ani na jotę. Któż bowiem stawiał na The Reds i na Spurs, gdy w grze byli jeszcze Messi z Barceloną, Ronaldo z Juventusem, albo jeszcze City z Guardiolą czy choćby młody Ajax z de Jongiem? Przyznajmy, niewielu. Ale szaleństwo wcale się tu nie kończy. Bo wspomnienia sprzed niecałego miesiąca są jeszcze żywe. I długo takie pozostaną. Gdy Liverpool w epickim starciu z Barceloną odrabiał na Anfield trzybramkową stratę z pierwszego półfinału, tłamsząc mistrzów Hiszpanii i pokazując, że zwykła "remontada" może też mieć specyficzną odmianę - "The Redsmontadę". Gdy chwilę później Tottenham musiał odrabiać trzy gole z Ajaksem, choć trochę inaczej, bo w ciągu zaledwie jednej połowy, na dodatek na wyjeździe, i gdy niedoceniany Lucas Moura stał się nieoczekiwanym bohaterem ostatniej akcji. Z hat-trickiem na deser. Dlatego ten finał jest szczególny. Dla obydwu drużyn. Dla obydwu trenerów. Kane od początku czy na ławce? Oto jest pytanie Trener Juergen Klopp głośno tego nie powie, wie bowiem jak cienka granica decyduje często o wyniku, ale Liverpool ma już dość porażek w najważniejszych spotkaniach. Od pamiętnego meczu z Milanem przed czternastoma laty, kiedy w cudowny sposób potrafił odwrócić losy meczu w Stambule, dwa razy przegrywał finały Ligi Mistrzów i raz Ligi Europy. Przegrana przed rokiem, z Realem w Kijowie, okazała się szczególnie bolesna, bo oczekiwania były większe, a stracone bramki - i kuriozalne, i niezwykłe. Do tego doszła fatalna kontuzja Mohameda Salaha już po dwóch kwadransach. Chęć swoistego "rewanżu", nawet z innym rywalem, jest tym większa. Teraz Egipcjanin już będzie, tak samo jak Roberto Firmino - obydwaj ostatnio kontuzjowani - co oznacza, że zabójcze trio z Sadio Mane jest znowu gotowe na kluczowy mecz. W Tottenhamie sytuacja wydaje się bardziej skomplikowana. Trochę paradoksalnie. Dlatego, że Mauricio Pochettino będzie musiał zdecydować, czy leczący ostatnio kontuzję Harry Kane rzeczywiście nadaje się do gry od pierwszej minuty. Czy nie zabraknie mu rytmu, tak ważnego na tym poziomie. Emblematyczny lider "Kogutów", strzelec 40 procent goli dla swojej drużyny od sezonu 2014-15, nie ma wątpliwości, szczególnie teraz, ale argentyński trener ma większy orzech do zgryzienia. Paradoks polega bowiem na tym, że gdy Kane był w tym sezonie dwa razy kontuzjowany, Tottenham radził sobie bez niego znakomicie, zresztą awans do półfinału, a potem do finału wywalczył dzięki innym napastnikom - Sonowi i Lucasowi. Harry tylko obserwował to z boku. A jednak powiedzenie, że nie miał bezpośredniego udziału w tych sukcesach byłoby przesadą. Przecież to on, oprócz trenera, wygłosił najbardziej motywującą mowę do kolegów w przerwie spotkania w Amsterdamie, gdy wszystko mogło wydawać się stracone. Podziałało. Jeśli dodamy do tego, że napastnik Tottenhamu całkiem lubi strzelać gole Liverpoolowi (pięć w dziewięciu spotkaniach w Premier League), sama jego obecność na boisku może mieć psychologiczne znaczenie. Bo to będzie starcie gwiazd - i na umiejętności, i na lepsze zniesienie ogromnej presji. - Moje nastawienie było od początku jasne. Wiedziałem, że Harry wróci na finał. Teraz tylko zastanawiam się, czy powinien zagrać od początku. Niezależnie od tego, jaką decyzję podejmę, wszystko okaże się po meczu. Jeśli wygramy, będzie fantastyczna, jeśli nie - będziecie chcieli mnie zabić - mówi Pochettino. I pewnie ma rację. Bo tak naprawdę, ten finał będzie toczył się jeszcze na jednym poziomie. Właśnie trenerów. Ich charyzmy i coachingu. Klopp - Pochettino. Starcie gigantów... bez trofeum Tutaj też jest pewien paradoks. Ani Juergen Klopp, ani Mauricio Pochettino nie mają na koncie jeszcze żadnego trofeum, od kiedy pracują w Premier League, a jednak nikt nie powie, że nie znajdują się w absolutnym topie trenerskich gwiazd. Co więcej, dla jednego i dla drugiego to może być ukoronowanie długiej pracy w jednym klubie, bo Niemiec jest na Anfield już od czterech lat, a Argentyńczyk w Londynie - jeszcze rok dłużej. Na tym poziomie to fenomen rzadko spotykany. Co ciekawe, trzeba cofnąć się do... ostatniego finału Ligi Mistrzów z dwiema drużynami angielskimi (Manchester United Chelsea, 2008) i do sira Aleksa Fergusona, by przypomnieć sobie trenera, który wygrał te rozgrywki po co najmniej czteroletniej pracy w klubie. To odniesienie do byłego menedżera "Czerwonych Diabłów" nie jest całkiem przypadkowe. Klopp i Pochettino mają naturalny dar przywódcy, coś, czego nie da się wyćwiczyć. Zawsze tak było. Gdy przed kilkunastoma laty Argentyńczyk wszedł do szatni PSG, jeszcze jako zawodnik, nikt go prawie nie znał. - Ale z miejsca stał się liderem. Takiej charyzmy jeszcze wcześniej nie widziałem - mówi dzisiaj jego były kolega z boiska Edouard Cisse, a ówczesny trener Luis Fernandez chciał mieć składzie "jedenastu takich Pochettino". Czy to gwarancja dobrego widowiska w Madrycie? Po takiej edycji Ligi Mistrzów, bodaj najbardziej emocjonującej w całej historii, gdy sytuacja zmieniała się często jak w kalejdoskopie, gdy jedna remontada goniła drugą, a każda następna była bardziej spektakularna, trudno wyobrazić sobie, że finał mógłby zawieść. To w zasadzie niemożliwe. I tego się trzymajmy. Remigiusz Półtorak