Podobieństw jest więcej. Paradoks polega na tym, że obydwaj - trochę wbrew sobie - byli bezpośrednimi świadkami jednego i drugiego pożegnania. Gdy Zidane uderzał z byka Materrazziego w finale mistrzostw świata w Niemczech, Buffon - jego były kolega z Juventusu - starał się mu tłumaczyć, że taki jest futbol, że sędzia Elizondo, choć nie widział całego zdarzenia, nie miał innego wyjścia. Samotna droga kapitana Francuzów do szatni, tuż obok Pucharu Świata, na którego nie miał nawet ochoty spojrzeć, to jedna z najbardziej znamiennych scen w historii futbolu, nie tylko w XXI wieku. Teraz stawka była nieco inna, nie tak wysoka, ale emocje być może nawet większe. I znów czerwona kartka dla najlepszego zawodnika, najbardziej poważanego. Znów pożegnanie, które stanie się legendą. Na oczach Zidane’a jako trenera przeciwnej drużyny. To zupełnie nieoczekiwana klamra łącząca mało chwalebne odejście z wielkiej piłki dwóch gigantów. Ale w tej niespotykanej scenerii jest jeszcze coś więcej, choć brzmi dość banalnie. Właśnie w takich sytuacjach widać, jak futbol może być piękny - przez swoją wyjątkową nieprzewidywalność - ale również brutalny. Nawet dla najlepszych. Może zwłaszcza dla nich. Dla Buffona jest jedno pocieszenie, nawet jeśli mógłby obejść się w decydującym momencie bez inwektyw pod adresem sędziego. Zidane po tamtym upadku szybko się podniósł, a dzisiaj, w nowym życiu, jest znowu na szczycie. Gigi ma się na kim wzorować. Pozytywnie. Tym razem już po zakończeniu kariery. Remigiusz Półtorak