Na BayArena w Leverkusen wicelider rosnącej w siłę Bundesligi przegrał z szóstą drużyną Premier League 0-5. Szokiem jest jednak tylko wysokość porażki Bayeru, przecież mierzył się z Manchesterem United, który mimo traumatycznego wejścia w sezon, po opuszczeniu ławki przez Aleksa Fergusona, wciąż zaliczany jest do potęg. David Moyes nie mógł wystawić ani Michaela Carricka, ani Robina van Persiego, szansę dostał Shinji Kagawa, a Wayne Rooney zagrał jako wysunięty napastnik. Przeciętna forma gości z Old Trafford wystarczyła na dość spektakularny awans do 1/8 finału. Bayer musi wygrać ostatni mecz w San Sebastian i czekać na wieści z Old Trafford, gdzie United będzie mierzył się z Szachtarem. Niemiecki finał Champions League rozegrany w maju na Wembley był spektakularnym dowodem wzrostu pozycji Bundesligi. Pełne stadiony, zdrowa ekonomia, wzorowe szkolenie to argumenty zbyt poważne, by nie wynikało z nich nic w sensie sportowym. To, czego dokonał wczoraj Manchester nikogo nie rzuca na kolana, ale trzeba zauważyć, że na obiekcie Bayeru w tym sezonie nie potrafił wygrać nawet Bayern Monachium. A przecież pod kierunkiem Pepa Guardioli dokonuje rzeczy znacznie bardziej spektakularnych, niż drużyna Moyesa. Nie wypada wyciągać głębszych wniosków na podstawie jednego meczu, liga niemiecka nie doczekała się jednak jeszcze trzeciej drużyny formatu europejskiego. Wciąż są nimi tylko ubiegłoroczni finaliści z Monachium i Dortmundu. Schalke i Bayer Leverkusen, choć zachowują realne szanse awansu do 1/8 finału, nie mogą być zaliczane do szerokiego nawet grona faworytów. Brawurowa wypowiedź Feliksa Magatha o tym, że w obawie przed duopolem rodem z Hiszpanii Borussię i Bayern powinno się wykluczyć z Bundesligi, nie znajduje potwierdzenia w ligowej tabeli (Bayer jest wyżej od klubu z Dortmundu), za to znajduje ją w rywalizacji międzynarodowej. Mimo zaskakujących porażek Chelsea z FC Basel, kibice na Wyspach mogą być zadowoleni z rywalizacji w Champions League. Dwa lata temu słabnące znaczenie klubów Premier League zatarł heroiczny triumf Chelsea, ale przed rokiem nie dość, że tylko dwa zespoły Arsenal i Manchester United wyszły z grupy, to oba poległy już w 1/8 finału. Teraz będzie lepiej, kluby angielskie mają olbrzymią szansę dotrzeć do fazy pucharowej w komplecie. Chelsea, MU i MC już awansowały, Arsenal jest o mały kroczek. Praca u podstaw, rozsądek i umiar zarządzających klubami Bundesligi kontrastują z futbolowym życiem ponad stan w innych zakątkach Europy. Trudno jednak utrzymywać, że miliony krążące w piłce, wyrzucane są w błoto. Ten sezon w Champions League jest podwójnie znaczący ze względu na skalę zmian, które dokonały się latem. Nie chodzi wyłącznie o rekordowe okno transferowe, ale rewolucję wśród szkoleniowców. Jeśli uznamy, że faworytami Ligi Mistrzów jest 10 gwiazdorskich drużyn (po dwie z Niemiec i Hiszpanii, cztery z Anglii, jedna z Francji i jedna z Włoch) to w tym ekskluzywnym towarzystwie trenera zachowały tylko Arsenal, Borussia Dortmund i Juventus Turyn. Wydatki transferowe dziesiątki sięgnęły zawrotnej kwoty 750 mln euro - najmniej wydał Juventus i Manchester United. To paradoks, bo gdy spojrzeć na największe ligi kontynentu, to Anglicy znów najbardziej szastali kasą. I jak zwykle najbardziej wstrzemięźliwi byli pod tym względem Niemcy. Wracając do pytania o pozycję klubów Premiership, ich potencjał jest najrówniej podzielony. Rozgrywki są tak zacięte, iż kłopoty United można sobie wyobrazić nawet bez jakiejś głębokiej zapaści formy drużyny. W Niemczech wszyscy najlepsi są zatrudnieni w Bayernie, lub Borussii, we Francji w PSG lub Monaco, w Hiszpanii w Realu, lub Barcelonie. Pozostali szukają pracy za granicą, wyjątkiem staje się Atletico, zawdzięczające chyba jeszcze więcej Diegowi Simeone, niż Borussia Dortmund Juergenowi Kloppowi. Równomierny rozkład sił na Wyspach ma jednak swoje wady. W angielskiej czwórce trudno wskazać bezdyskusyjnego faworyta tej edycji Ligi Mistrzów. Każdy (MU, MC, Arsenal i Chelsea) jest w stanie powalczyć o szczyt, ale szanse klubów Premier League oceniane są jednak niżej niż Bayernu, Realu czy Barcelony. Dyskutuj na blogu autora