W związku z czwartkowym meczem Bodo/Glimt - Lech Poznań Interia dotarła do Kuznowicza. 71-letni dziś mężczyzna cieszy się zasłużoną emeryturą w Kanadzie. Na naszą propozycję rozmowy zareagował ze zdziwieniem, ale i niekłamaną radością. Jakub Żelepień, Interia: W polskich mediach praktycznie pan nie istnieje. Kiedy wpisałem pańskie nazwisko w wyszukiwarkę, pojawiła się tylko informacja o klubach, w jakich pan grał. Nic więcej. Pierwsze pytanie nie może być więc inne: co u pana słychać, jak się panu wiedzie? Leszek Kuznowicz: Od 1982 roku mieszkam w Kanadzie. Jak wszyscy w tamtym trudnym czasie, starałem się znaleźć miejsce, w którym mógłbym spokojnie grać w piłkę. Byłem akurat w Austrii, a podczas zimowej przerwy przyjechałem do Warszawy. Jak wiadomo, w grudniu 1981 roku wprowadzono stan wojenny, więc kiedy chciałem wrócić do klubu, spotkałem się z odmową. Nie było szans, abym został wypuszczony do Austrii. W Polskim Związku Piłki Nożnej usłyszałem, że mam trzy możliwości - albo Chicago, albo Australia, albo Toronto. W każdym z tych miejsc działał klub polonijny, a tylko do takich mogłem zostać wypuszczony. Razem z Jurkiem Jagiełłą z Legii wybraliśmy Kanadę. Do końca nie wiemy w zasadzie, dlaczego zapadła akurat taka decyzja. Długo pan pograł w Kanadzie? Czy był to wyjazd raczej nastawiony na to, aby szybko znaleźć sobie na miejscu normalną pracę i zabezpieczyć swoją przyszłość? - Mieliśmy naprawdę dobrą drużynę w Polonii Toronto. Byli tam między innymi Zygfryd Szołtysik, Krzysztof Rześny, Marian Kielec, Leszek Wolski, a później dojechał też Grzegorz Lato. Laliśmy tam przez pewien czas wszystkich. Kilka ładnych lat pograłem, później jeszcze rekreacyjnie rywalizowaliśmy z kolegami w halach. A czym zajął się pan w Kanadzie po karierze piłkarskiej? - Dostałem pracę w firmie Boeing, zajmowaliśmy się budową samolotów. Później, gdy fabryka zniknęła z Toronto, przeniosłem się do Bombardiera, który produkował samoloty turbośmigłowe. Przez wiele lat Bombardiery, przy produkcji których pan pracował, latały we flocie polskiego przewoźnika narodowego. - Tak, jeden z pierwszych samolotów, które sprzedaliśmy polskim liniom, operował na trasie Poznań - Kopenhaga. Jak panu mija emerytura? - Staram się możliwie często być w Polsce. Zazwyczaj spędzam w Warszawie około 3-4 miesięcy w roku. Moja mama mieszka na Jelonkach, więc przyjeżdżam do niej. Zamierza pan wrócić na stałe? - Mam w Kanadzie dwie córki, które są zamężne i mają dzieci, więc trudno jest wyjechać i zostawić ich wszystkich tutaj. Bardzo bym jednak chciał przenieść się na stałe do Polski. Myślę o tym coraz więcej. Skoro mowa o Warszawie, to warto wspomnieć, że był pan kiedyś piłkarzem Legii. Polonii zresztą też. - Testy w Legii Warszawa załatwił mi Kazimierz Górski. Grywałem w reprezentacji Warszawy, a trener zaproponował mi przejście na Łazienkowską. Sprawdziłem się i klub podpisał ze mną kontrakt. Na stronach internetowych poświęconych historii Legii jest wpis o tym, że rozegrał pan jeden oficjalny mecz w barwach "Wojskowych". - Byłem pomocnikiem, a w tym czasie klub miał na mojej pozycji Lesława Ćmikiewicza, Jana Pieszkę, Kazimierza Deynę i Stefana Białasa. Przy takich zawodnikach trudno było mi o regularną grę. Legia była dla mnie o jednym stopniem za wysoko. Do końca służby wojskowej pozostałem jednak w kadrze CWKS-u. Przejdźmy do Bodo/Glimt. Znalazłem wycinki norweskich gazet sprzed 45 lat, w których pojawia się pańskie - przekręcone zresztą - nazwisko. Jak to się stało, że trafił pan na daleką północ i zagrał w kilku sparingach? - Poznałem w Warszawie pewnego człowieka, który był prezesem jednego z trzecioligowych klubów niedaleko Narwiku. Zaciekawiła mnie ta daleka północ i postanowiłem tam pojechać. Zacząłem grać i natychmiast strzelałem gole. Poziom był słaby, wyróżniałem się. O moim istnieniu dowiedziało się Bodo/Glimt. Przyjechał do mnie dziennikarz z tego miasta i zachęcił, żebym spróbował swoich sił. Kupili mi bilet i poleciałem. Zagrałem trzy sparingi, strzeliłem gola w każdym z nich. Później przyszedł najważniejszy mecz towarzyski - z Feyenoordem, w którym również zdobyłem bramkę. Włodarze klubu bardzo chcieli mnie pozyskać, więc zadzwoniłem do Polskiego Związku Piłki Nożnej z prośbą o zgodę. Niestety usłyszałem, że jestem za młody i nie mogę grać poza krajem. Komuna odebrała panu szansę. - Absolutnie. Próby na niewiele się zdały. Ustrój komunistyczny zrujnował nie tylko mi styl życia. Czy to prawda, że miał pan być pierwszym obcokrajowcem w historii Bodo/Glimt? - Tak. Wyszło jednak tak, jak wyszło. Jest pan na bieżąco z tym, co dzieje się w norweskim klubie? - Jestem, obserwuję wszystko, pozostaję też w kontakcie z gwiazdą Bodo/Glimt z tamtego czasu, Haraldem Bergiem. Ciekawostką jest, że jego wnuczek - Patrick Berg - gra dziś w klubie jako pomocnik. Wszystko zostaje w rodzinie. Jak pan widzi szanse Lecha w starciu z Norwegami? - Wydaje mi się, że Lech powinien wygrać. Bodo to dziś przede wszystkim młodzi chłopcy z Norwegii, mają niewielu obcokrajowców. Poznaniacy są solidniejsi. Norwegowie nauczyli się pisać poprawnie pańskie imię i nazwisko? Na wycinku, który widziałem, był pan "Joczkiem Kuznowitzem". - Muszę panu powiedzieć, że choć zdarzały się takie kwiatki, to na ogół zapisywali poprawnie. Najczęściej mieli problem z "Kuznowiczem", który stawał się "Kuznowitzem". Chętnie wyślę panu zdjęcia tych gazet. Oczywiście. Dziękuję panu bardzo za rozmowę. - To ja dziękuję za zainteresowanie mną na stare lata. Jakub Żelepień, Interia