"To się nie może nie udać" - to zdanie powtarzane było przez kibiców Jagiellonii Białystok w zasadzie od ubiegłego czwartku. Po domowym zwycięstwie 3:0 nad Cercle Brugge rewanż w Belgii miał być tylko formalnością. Nikt nie dopuszczał myśli o pożegnaniu z Ligą Konferencji. Optymizm budziły też statystyki. "Jaga" przed wyprawą do Beneluksu rozegrała w marcu trzy spotkania i wszystkie zakończyła zwycięsko, nie tracąc przy tym bramki. Jej rywal miał za to na koncie passę ośmiu potyczek bez triumfu. Te słowa padły naprawdę. Gwiazdor mistrzów Polski z mocnym przekazem Mistrzowie Polski jednak w tarapatach. Bruggia nie okazała się gościnna Białostoczanie rozpoczęli rewanż fatalnie, prosząc się o kłopoty niemal od pierwszego gwizdka. Już w piątej minucie sędziowie VAR sprawdzali, czy w polu karnym nie był faulowany Thibo Somers. Skończyło się bez "jedenastki", ale to było ostrzeżenie. Trzy minuty później gospodarze dopięli jednak swego. Do wybitej na 20. metr piki dopadł Hannes van der Bruggen, zgasił ją na klatce piersiowej i przymierzył idealnie z woleja. Stojący w bramce Sławomir Abramowicz nie miał nic do powiedzenia. Nie minął kwadrans, a gospodarze mogli objąć dwubramkowe prowadzenie. Po niefortunnej interwencji Mateusza Skrzypczaka piłka trafiła w słupek. W tym momencie stało się jasne, że - mimo wciąż korzystnego wyniku w dwumeczu - ćwierćfinał pozostaje daleko na horyzoncie. Ekipa z Brugii miała wyraźną przewagę w sile ognia i z sobie tylko wiadomych powodów schodziła na przerwę bez kolejnych goli na koncie. Pięć minut po zmianie stron Abramowicz skapitulował jednak po raz drugi. Najwięcej przytomności w polu karnym "Jagi" zachował Felipe Augusto i zrobiło się 2:0. Rywale złapali kontakt, a zaraz potem natarli na białostoczan z jeszcze większym impetem. Margines błędu wynosił już zero. Mistrzowie Polski mieli problemy z przedostaniem się pod bramkę przeciwnika. Kiedy to się udało, w polu karnym upadł Afimico Pululu. Mimo protestów arbiter nie zdecydował się jednak wskazać na jedenasty metr. Szczęśliwie trzecia bramka dla Cercle już nie padła. W ten sposób drużyna Adriana Siemieńca zameldowała się w 1/4 finału LKE. Uczyniła to jednak w stylu, który mocno studzi entuzjazm przed kolejną fazą rywalizacji.