15 lipca 1410 roku doszło do jednego z ważniejszych starć w średniowiecznej Europie, połączone wojska Królestwa Polskiego i Wielkiego Księstwa Litewskiego starły się z Zakonem Krzyżackim. Dla nas to bitwa pod Grunwaldem, Litwini pomogli Polakom zatrzymać groźnego i rosnącego w siłę sąsiada. Litwini do dziś oceniają to inaczej - to dla nich symbol walki niepodległościowej, a Polacy... pomogli im odnieść cenne zwycięstwo. Działo się to zaś pod Żalgirisem, nie Grunwaldem. I ten Żalgiris do dziś jest dla Litwinów miejscem szczególnym, podobnie jak osoba księcia Witolda w historii ich narodu. Lech chciał się zrewanżować innemu Żalgirisowi. Tym razem temu z Kowna Dziesięć lat temu Żalgiris z Wilna przyjechał na poznański Grunwald, bo tu znajduje się stadion Lecha, z minimalną zaliczką z pierwszego spotkania. Obronił ją, awansował do kolejnej rundy, w Poznaniu przyjęto to jako kompromitację. Jakby takich wpadek było mało, to po dwunastu miesiącach jeszcze większą sensacją było odpadnięcie ze Stjarnanem Gardaber z Islandii. Doprowadziło to do kolejnej rewolucji w klubie, ale takich było jeszcze kilka. Ostatnimi laty z tak słabymi zespołami Lech nie odpada, a w tym roku dostał szansę "odkucia" się na Żalgirisie. Nie z Wilna, a z Kowna - ale przecież Żalgirisie. I znów na poznańskim Grunwaldzie - tu rozegrano pierwsze starcie. Świetne otwarcie Lecha Poznań. Jeden gol i pełna kontrola. Szkoda kolejnych sytuacji Gdyby Lech przegrał z piątą drużyną litewskiej ligi, byłaby to sensacja. No i kolejna kompromitacja. Klub z Wilna gra w tym roku słabo, zawodzi. Pierwsza połowa meczu w Poznaniu pokazała, dlaczego tak się dzieje. "Kolejorz" nie zamierzał czekać, od razu ruszył do ataku, a gdy tracił piłkę - stosował wysoki pressing. Ponad 26 tys. kibiców już w 10. minucie doczekało się pierwszego gola - to było arcydzieło dwóch nowych piłkarzy. Elias Andersson zagrał w okolice 14. metra wysoką piłkę, a najniższy w drużynie na boisku Dino Hotić w idealnym momencie wyskoczył i zdobył gola... strzałem głową. To nakręciło Lecha, który szybko mógł podwyższyć prowadzenie (Deivydas Mikelionis obronił strzał Anderssona), a później zaczął grać trochę nonszalancko. Dużo było zagrań "pod publiczkę", brakowało wykończenia. Hotić zabrał w 27. minucie asystę Kristofferowi Velde, który kapitalnie wypuścił go sam na sam z bramkarzem. Później Afonso Sousa akrobatycznie uderzył z powietrza po przyjęciu piłki na klatkę piersiową, obok tego samego słupka. I jakby tego było mało, Filip Szymczak z bliska, też z wykorzystaniem akrobacji, obił poprzeczkę. Kapitalna końcówka, goście rozbici tuż przed przerwą. Cudowne uderzenie Murawskiego Lech był lepszy, o wiele lepszy. Litwini rzadko ruszali do ataku, Filip Bednarek się nudził. Niewiele jednak zapowiadało, że po pierwszej połowie poznaniacy będą mieli już tak sporą przewagę. A mieli - trzybramkową. W 41. minucie Joel Pereira dośrodkował bowiem w kierunku bliższego słupka - nie klasycznie, na głowę. Zagrał dość nisko, starał się "wkręcić" piłkę do bramki, by ewentualnie ktoś mógł jeszcze zmienić jej lot. Tym kimś był Antonio Milić - jego but sprawił, że Mikelionis został pokonany po raz drugi. A za chwilę po raz trzeci, gdy Radosław Murawski huknął z blisko 30 metrów tuż przy słupku. Właściwie można było już zakładać, że awans do trzeciej rundy jest właściwie pewny. Co się stało z Lechem w drugiej połowie? O awans będzie musiał jeszcze powalczyć Tyle że Lech włączył w drugiej połowie tryb oszczędnościowy - jakby mu nie zależało na wysokim zwycięstwie. Może nie w pierwszych minutach drugiej połowy, bo te wyglądały jeszcze podobnie jak pierwsza, ale już po kwadransie. Może duży wpływ na to miał gol zdobytym, niespodziewanie, przez Antona Fase. 23-letni Holender wykorzystał błąd Jespera Karlströma, zabrał mu piłkę i przymierzył z około 25 metrów. Nie był to strzał tak mocny jak Murawskiego, ale jednak po rękach Bednarka futbolówka wpadła pod poprzeczkę. Lech został lekko zraniony, ale ta rana mu ciążyła. Nie mógł już odnaleźć rytmu z pierwszej połowy, popełniał spore błędy, zwłaszcza w defensywie. Litwini kilka razy wychodzili z groźnymi kontrami, ale nie potrafili ich wykorzystać. Niewiele dawały też zmiany zastosowane przez Johna van den Broma, wpuszczenie kolejnych napastników: Mikaela Ishaka i Artura Sobiecha. Jakieś tam okazje gospodarze tworzyli, ale nie już tak klarowne jak w pierwszej połowie. I wygrali tylko 3:1, co wcale jeszcze awansu im nie daje. Choć patrząc na możliwości i umiejętności piłkarzy Żalgirisu, nie chce się wierzyć, że "Kolejorz" mógłby jednak już na tym etapie pożegnać się z pucharami.