Właściwie już przyzwyczailiśmy się do tego, że futbol w wykonaniu Polaków nieco różni się od tego, który uprawiają w innych częściach świata. Przekonują nas o tym od lat piłkarze, którzy poza wyjątkowym Euro 2016 z wielkich turniejów najczęściej przywozili klęski. O tej bolesnej prawdzie perorują co i rusz różnej maści trenerzy, uznając że kontratak to fundament naszego narodowego modelu gry, choć w istocie podręczniki przygotowane na tę okoliczność mówią zupełnie co innego. I kiedy rokrocznie tracimy nadzieję, doznając upokorzeń w europejskich pucharach, nie daje jej już nawet Robert Lewandowski, bo jego należy traktować jako samotną wyspę w morzu beznadziei, wyłania się z tego chaosu drużyna z Poznań. Lech skrojony na miarę europejskich pucharów, złożony z wielu młodych graczy nieskażonych jeszcze potrzebą kalkulacji. Kto widział wszystkie cztery mecze "Kolejorza" przedzierającego się misternie przez wszystkie cztery rundy kwalifikacyjne, wie o czym myślę: 3-0, 3-0, 5-0 z nie byle jakimi przeciwnikami z Łotwy, Szwecji oraz Cypru. I wreszcie w czwartek pieczęć na tym awansie, zwycięstwo odniesione symbolicznie na boisku lidera ligi belgijskiej Charleroi. W końcówce Lech został zepchnięty do defensywy, bo grał w dziesiątkę po czerwonej kartce Lubomira Szatki, ratował poznaniakom skórę bramkarz Filip Bednarek, ale widzieliśmy jakże niecharakterystyczną dla polskiej piłki chęć zdobywania goli bez względu na okoliczności. W samiuśkiej końcówce miał przecież okazję Jakub Kamiński, z dobrze skonstruowanymi akcjami wychodzili także inni poznaniacy. Pełna werwy młodzież z Poznania zachwycała przede wszystkim w poprzednich spotkaniach, kiedy nic nie robiła sobie z rywala, atakowała skutecznie aż miło. Jak zdążyliśmy poznać tych bezkompromisowych chłopaków, którzy nawet w dziesięciu wyruszali na zgrupowania reprezentacji Polski w trzech kategoriach wiekowych (teraz Kamil Jóźwiak i Robert Gumny reprezentują już zachodnie kluby), nie zadowolą się oni samym awansem do fazy grupowej Ligi Europy. Pójdą jak po swoje także z wiele silniejszymi przeciwnikami, bo nie dość, że w konstrukcji ów poza młodzieżą (wymieńmy także Tymoteusza Puchacza, Jakuba Modera, Michała Skórasia czy Filipa Marchwińskiego) mamy także rewelacyjnych jak na nasze warunki obcokrajowców Pedro Tibę i Daniego Ramireza. A za tym wszystkim bardzo rozsądny, wyważony i chyba najbardziej niedoceniany polski trener Dariusz Żuraw. To jak gra Lech, nie jest przypadkiem. Obserwuję roczniki w tamtejszej akademii, filozofia gry jest łudząco podobna do tego, co prezentuje pierwszy zespół. Wynik ma być konsekwencją dobrej postawy, a nie dobra postawa przypadkiem obok osiągniętego za wszelką cenę wyniku. Otworzę za chwilę lodówkę, wezmę sporej wielkości wiadro lodu i położę sobie na głowę. A może jednak euforia jest zasadna, bo ostatnie realne radości w pucharach dawano nam w XXI wieku ze trzy-cztery razy - Wisła Kraków Henryka Kasperczaka, Lech Jacka Zielińskiego i Legia Jacka Magiery czy wcześniej Henninga Berga. A może jednak powinniśmy wręcz eksplodować radością, patrząc jak Lech stara się być inny na tle siermiężnej polskiej piłki klubowej z założenia skazanej na niepowodzenie? W tak wielkiej (mała rzecz a cieszy) dla naszego futbolu chwili przypomina się to, co osiągnęły przez ostatnie lata polskie kluby i co nawyczyniała Legia, o czym piszę niżej. Wszystko to wpisywało się w słowa Wojciecha Młynarskiego: "Bo jedna myśl im chodzi po głowie, którą tak streszczę. Co by tu jeszcze spieprzyć, panowie? Co by tu jeszcze?". Państwo wybaczą, cytuję klasyka, który idealnie wpisywał się w nasz piłkarski krajobraz. Dziś wypada zakrzyknąć inaczej. Mamy grupę Ligi Europy! Nie spieprzcie tego, panowie! *** Wydawało się, ze po raz pierwszy od pięciu lat i po raz trzeci w historii ucieszymy z dwóch polskich zespołów w Lidze Europy. Legii - jak co roku zresztą - szło jednak jak po grudzie, przepadła w kwalifikacjach Ligi Mistrzów, z powodu czwartkowej klęski z Karabachem Agdam (0-3) nie dobrnęła także do celu, jakim był długo wyczekiwany awans do grupy "mniejszego" z pucharów i pieniądze, które są niezwykle istotne w ratowaniu budżetu (około 5 mln euro). Właściciel i prezes Dariusz Mioduski zmienił trenera, zatrudnił Czesława Michniewicza i kilku jego ludzi, by dali upragniony awans, ale problem wydaje się być większy niż tylko kwestia szkoleniowca. Mistrz Polski ma szeroki skład, zatrzymał latem kluczowych piłkarzy, pozyskał za niemałe pieniądze wyróżniających się zawodników w naszej ekstraklasie (Filip Mladenović, Rafa Lopes), ściągnął wciąż perspektywicznych Polaków z zagranicy (Bartosz Kapustka), wspomógł się doświadczeniem Artura Boruca i Josipa Juranovicia, ale kolejny raz nic z tego nie wyszło. Wszystko to za dużą kasę wyciągniętą z prywatnej kieszeni właściciela, co warto podkreślać na każdym kroku. Może to właściwy moment, by zastanowić się, czy drużyna nie wymaga gruntownej rekonstrukcji i zmiany filozofii jej budowania w ogóle. Że może warto w końcu zaufać ludziom pracującym w nowoczesnym ośrodku akademii w Książenicach, postawić na młodych jak w Poznaniu, zamiast ściągać grajków za dużą kasę bez ładu i składu. Nie będzie sukcesu, trudno, przynajmniej Legia zrobi coś w służbie polskiej piłki stawiając na swoich, nie przepalając kasy w kominku. Przykre to bardzo, ale właściciela Legii jest mi po prostu szkoda. Niektórzy przy Łazienkowskiej "bawią się" w futbol bez konsekwencji. Powtórzę dobitnie: za prywatne pieniądze Mioduskiego, który jest gotów oddać za Legię cały swój majątek. Przemysław Iwańczyk Losowanie fazy grupowej Ligi Europy w piątek o godz. 13.00. Transmisja na polsatsport.pl i w Polsat Sport Premium 1.